Normy obyczajowe się zmieniają - widać to niemal w każdej dziedzinie życia. Czyżby faktycznie natura ludzka była czymś zupełnie płynnym, określanym tylko przez bieżące konwencje?
70-latka rodzi bliźniaki, „dobra śmierć” wstrzykiwana jest z punktualnością szwajcarskiego zegarka, a Chaplin grywa u Spielberga. Jak to mówią Chińczycy? Obyś żył w ciekawych czasach?
Aby zobaczyć prawdziwą skalę jakichkolwiek zmian, potrzebny jest tylko właściwy kontrast. Zbierzmy więc „humanistyczne nowinki”, które królowały w mediach w ciągu ostatnich kilkunastu dni, i zderzmy je z dawnymi normami społecznymi. I nie musimy w tym celu cofać się wcale aż do czasów króla Ćwieczka. Wystarczy rzut oka, powiedzmy 20 lat wstecz.
Dwadzieścia lat temu Elton John był już jedną z najjaśniejszych gwiazd muzyki pop (dla przypomnienia — w 1994 r. znalazł się w prestiżowej amerykańskiej galerii muzycznych sław Rock and Roll Hall of Fame). Wiedziano już wówczas oczywiście o jego odmiennych preferencjach seksualnych, ale przykrywano je wstydliwym milczeniem. Czynił tak sam Elton John. Przez parę lat usiłował nawet uchodzić za wzorowego męża. W 1987 r., po rozwodzie z Niemką Renate Blauel, porzucił jednak ostatecznie wizerunek statecznego heteroseksualisty.
Czynny homoseksualizm Eltona Johna traktowano wówczas jako niewinną słabostkę, niewielką skazę na dorobku wybitnego artysty. Przypominało to zupełnie niedawne usprawiedliwianie i przymykanie oka na ciągoty Romana Polańskiego do nieletnich dziewcząt. Przez ostatnich 20 lat przemiany obyczajowe na Zachodzie zaszły jednak tak daleko, że dziś brytyjski muzyk chodzi w glorii „tęczowego świętego”, uwiarygodnianej dodatkowo przez tytuł szlachecki przy nazwisku. Dziś mówi się o jego upodobaniach seksualnych głośno i z dumą. Elton stawiany jest za wzór nowego modelu mieszczańskiej klasy średniej, określanego mianem „statecznej, homoseksualnej wierności”.
Nikt już nie pamięta o Eltonie Johnie z epoki glamour rocka, o jego ekscentrycznych papuzich strojach, narkotykowych ekscesach i partnerach zmienianych jak rękawiczki. Jest tylko starszy, nobliwy pan — dobroduszny wujaszek i hojny darczyńca. A ktoś taki zasługuje przecież na wszystko co najlepsze, nieprawdaż? Dlatego też świat cieszy się dziś ze szczęścia Eltona Johna i jego partnera Davida Furnisha, którzy po pięciu latach „małżeństwa” zostali właśnie szczęśliwymi „tatusiami”. Dziecko urodziła wynajęta surogatka — anonimowa zastępcza matka. „Jesteśmy przepełnieni radością i szczęściem w tej wyjątkowej chwili. Zachary Jackson Levon Furnish-John jest zdrowy i ma się naprawdę dobrze. Jesteśmy bardzo dumnymi i szczęśliwymi rodzicami” — stwierdzili artyści w specjalnym oświadczeniu zamieszczonym na łamach „US Weekly”. Zachwycony Zachód, który jeszcze dwadzieścia lat temu oburzał się na postulaty legalizacji związków homoseksualnych, zareagował na tę wiadomość niekłamaną euforią.
Nikt jakoś przy tym nie zwrócił uwagi na los dziecka, które zostanie wychowane bez rodzonej matki. W ogóle bez matki. Zyska za to dwóch bardzo bogatych „tatusiów”.
No cóż, to tylko pokazuje, jak wielką rolę w życiu jednostek i całych społeczeństw odgrywa dziś bezrozumny konformizm. Pisałem już zresztą kiedyś na łamach „Przewodnika Katolickiego” o analogiach między lobbingiem na rzecz „homoseksualnej normalności” a słynnym eksperymentem Solomona Asha. Amerykański psycholog udowodnił, że w określonych warunkach można niemal każdego człowieka zmusić do wyznawania najbardziej nawet absurdalnych poglądów. Wystarczy tylko odpowiednia i wystarczająco długo powtarzana sugestia ze strony tzw. opiniotwórczej większości. A wtedy dla świętego spokoju przyznaje się w końcu rację wszelkim argumentom, nawet jeżeli przeczą one zupełnie zdrowemu rozsądkowi. Potem zostaje już tylko dołączenie do chóru bezwolnych klakierów bijących brawa na cześć powiększonej „rodziny” szczęśliwych, homoseksualnych „tatuśków”.
Dwadzieścia lat temu jednym z najważniejszych celów dla lekarzy i organizacji charytatywnych było odnalezienie skutecznej szczepionki przeciwko AIDS oraz powstrzymanie coraz wyższej śmiertelności i plagi głodu w krajach Trzeciego Świata (dla przypomnienia — w 1985 r. wydano głośny singiel charytatywny We Are the World). Dwie dekady późnej główną receptą na ubóstwo i choroby tego świata stały się kontrola urodzeń, aborcja i eutanazja. W Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej nazywa się to troską o „zdrowie reprodukcyjne”, a w Europie walką o prawo do „swobody wyboru” i „autonomii jednostki”.
Wszystko to odbywa się przy coraz bardziej absurdalnych łamańcach prawnych. Spójrzmy choćby na szwajcarskie prawo. Kraj Kantonów zezwala na tzw. wspomagane samobójstwo (czyli pomoc innej osoby w pozbawieniu kogoś życia „na życzenie”), a jednocześnie zakazuje przeprowadzania eutanazji. Gdzie tu sens? Gdzie dawna logika rzymskiego prawodawstwa? Szwajcarskie prawo przypomina dziś dziurawy ser, z którego tak słynie ten kraj. Owe luki w prawie pozwalają na bujny rozkwit „turystyki śmierci”, której niesławnym symbolem stała się miejscowa „klinika” Dignitas.
Trzeba zresztą przyznać, że oszczędni, schludni, miłujący pokój i uporządkowany tryb życia Szwajcarzy przeistoczyli się w ostatnich latach w prawdziwych chorążych światowego ruchu „humanitarnego postępu”. Najpierw przegłosowali w ogólnonarodowym referendum aborcję, potem związki homoseksualne, a teraz zupełnie poważnie zastanawiają się nad możliwością zniesienia zakazu związków seksualnych między osobami należącymi do tej samej rodziny.
Niemożliwe? Ależ tak! Kilkanaście dni temu tamtejszy rząd federalny zapowiedział rozpoczęcie prac dotyczących depenalizacji kazirodztwa. Inicjatorką projektu jest minister sprawiedliwości Simonetta Sommarugi z Partii Socjaldemokratycznej. Jej zdaniem zakaz związków kazirodczych uderza w „ludzką autonomię”.
Szwajcarski rząd nie zamierza przy tym przejmować się negatywnymi opiniami ze strony Kościoła i chadeckiej opozycji, przypominającymi, że kazirodztwo jest nie tylko naganne moralnie, ale grozi poważnymi komplikacjami medycznymi w przypadku urodzenia potomstwa z takiego związku. Minister Sommarugi twierdzi jednak, że cały problem jest wybitnie „marginalny”.
Dwadzieścia lat temu upadł komunizm — system, który jak chyba żaden inny przyczynił się do odhumanizowania i zdegenerowania człowieka w myśl nieśmiertelnego hasła Majakowskiego „Jednostka — zerem, jednostka — bzdurą”. Wraz z upadkiem muru berlińskiego zaczęto jednak głosić radykalne odejście od wszelkiej inżynierii społecznej. Jednocześnie postulowano konieczność zwrócenia się w kierunku metafizycznej cząstki człowieczeństwa (dla przypomnienia — w 1991 r. Krzysztof Kieślowski nakręcił przejmujące Podwójne życie Weroniki).
Dziś jednak Hollywood szykuje się do technologicznego skoku, który prawdopodobnie definitywnie pogrąży jedno z ostatnich sacrum uznawanych jeszcze przez ludzkość: godną pamięć o zmarłych. W planach wielkich twórców i speców od efektów specjalnych jest bowiem komputerowe ożywianie dawno zmarłych filmowych gwiazd i obsadzanie ich w zupełnie nowych produkcjach kinowych. Dziennik „Rzeczpospolita” poinformował niedawno, że wpływowy reżyser i producent filmowy George Lucas skupuje już nawet prawa do wizerunków najsławniejszych aktorów w historii kina. Na pierwszy ogień mają pójść podobno Orson Welles i Barbara Stanwyck. Od dawna zresztą twórcy filmowi na potęgę odmładzają aktorów, bo komputerowy „przeszczep twarzy”, usunięcie zmarszczek czy wyprostowanie starczej sylwetki to dziś dziecinna błahostka.
Czy zatem istnieją jeszcze jakiekolwiek granice odwiecznej ludzkiej „zabawy w Pana Boga”? Czy to, co nas dzisiaj dziwi i bulwersuje, za dwadzieścia lat będzie jedynie przestarzałą śmiesznostką? Archaicznym konglomeratem sentymentalnych reminiscencji przemielonych z resztkami człowieczeństwa? Z przerażeniem odpowiadam: tak, tak właśnie myślę.
opr. mg/mg