O dwóch bohaterkach ze Lwowa
Jadwiga i Irena na balkonie mieszkania we Lwowie. Poniżej balkon, na który w czasie rewizji Niemców ich dziadek zrzucił paczkę z podziemnymi gazetami. Foto: Romek Koszowski
Wyglądają na zwykłe, poczciwe babcie, prawda? Nie daj się zmylić: to są lwice.
Te dwie staruszki ze Lwowa właśnie otrzymały z IPN-u tytuł Kustoszy Pamięci Narodowej. Siostry Jadwiga i Irena Zappe najpierw działały w Armii Krajowej. A później przez pół wieku prowadziły w zagarniętym przez Sowietów Lwowie tajne nauczanie religii i historii Polski. Ukształtowały moralne kręgosłupy kilku tysiącom ludzi.
A gdyby wpadły? — To byłybyśmy daleeeko! — śmieje się 89-letnia Irena Zappe. Za swoją działalność siostrom groziło więzienie lub łagry mroźnej Syberii.
Odwiedziliśmy Irenę i Jadwigę we Lwowie.
Kiedy wybuchła II wojna światowa, 20-letnia Irena studiowała geologię, a 13-letnia Jadwiga zwana Wisią uczyła się we lwowskim gimnazjum sióstr urszulanek. Irena została łączniczką AK. Odbierała też na poczcie we Lwowie wielkie paczki, opisane jako „grzebyki”. W środku były jednak podziemne czasopisma. Przenosiła je do domu. Kilka razy serce stanęło jej w gardle z przerażenia. — Raz jadę tramwajem z tą paczką, a tu tramwaj zatrzymują! I robią rewizję! Nie wiedziałam, co zrobić i tylko modliłam się. I Pan Bóg mi podsunął dobrą myśl — wspomina. — Podeszłam do Niemca stojącego przy wejściu i po niemiecku mówię: „Przepraszam, ja się śpieszę”. Usunął się i mnie przepuścił. W pierwszej bramie oparłam się o ścianę i myślałam, że umrę. Długo się uspokajałam — wspomina.
Następnym razem Niemcy zrobili rewizję w mieszkaniu państwa Zappe. — Mieszkaliśmy z przyszywanym dziadkiem, płk. Karolem Czajkowskim, profesorem matematyki i fizyki w gimnazjum urszulańskim. I dziadzio zrzucił szybko paczkę z naszego balkonu na balkon niżej — wspomina Wisia. Niemcy szybko odeszli, bo szukali tylko jakichś ludzi. Jednak paczka już leżała na balkonie piętro niżej. — Mama spytała sąsiadkę Rusinkę, naszą przyjaciółkę: „Julciu, kto tam teraz mieszka?”. A Julcia: „Gestapowiec!”. Ojciec chwycił drabinę: nie dochodzi do balkonu! Ja z mamą na kolana i modliłyśmy się do św. Jana z Dukli, patrona Lwowiaków. A nasz brat Stasiu wyszedł na ostatni szczebel drabiny i machnął haczykiem. Paczka wypadła pod balustradą — wspomina Wisia.
— A ja ją złapałam! — uśmiecha się promiennie Irka. — Szczęśliwie nikt nie szedł ulicą pod domem — dodaje.
Młodziutka Wisia też wstąpiła do AK pod koniec wojny. — Mój brat Staszek przyniósł pistolet i powiedział: „Teraz jesteś żołnierzem polskim, musisz nauczyć się strzelać”. Była pierwsza godzina w południe, okna pootwierane, bo to było lato. Staszek tłumaczy: „Można z niego oddać osiem strzałów, ale teraz tu nie ma naboi”. Ja oglądam pistolet ze wszystkich stron. I nagle huk okropny! Bo pocisk był w lufie. Przeszedł przez kilka książek na półce. Staszek pytał przerażony, czy żyję, a ja na to: „Żyję, żyję, ale nie słyszę”. Gdyby wróg przechodził pod oknem, byłoby źle. Ale nikt nie doniósł. Wokół mieszkali grekokatolicy, Rusini, ale to byli nasi przyjaciele — wspomina Wisia.
Wtedy jeszcze lwowscy Polacy i Ukraińcy okazywali sobie solidarność. Jadwiga i Irena wolą mówić „Rusini”, bo nie każdy Rusin czuł się Ukraińcem: niektórzy z nich uważali się jednocześnie za Rusinów i Polaków. — Pan nie ma pojęcia, jacy Rusini byli wtedy życzliwi. Kiedy była łapanka na ulicy, to dozorcy, którzy często byli Rusinami, natychmiast szeroko otwierali bramy i wołali: „chowajcie się!”. Wiedzieliśmy, że jeśli on Lwowiak, to nam krzywdy nie zrobi — wspomina Wisia. — To była lwowska serdeczność, piosenki Szczepcia i Tońcia na jej temat nie są przesadzone. Zachorował ktoś, Żyd, Polak czy Rusin, to wszyscy go ratowaliśmy, bo on był nasz. Poślizgnął się ktoś na ulicy, to wszyscy biegli mu rękę podać — mówi.
Ludzie z okolicznych wiosek nosili żywność głodującym mieszczuchom. — Ojciec powiedział takiej Marinie, że nie weźmie sera i jajek, bo nie ma pieniędzy. A Marina: „Że nie macie pieniędzy, to nie będziecie jeść??! Ja wam to zostawiam!” — wspomina Wisia.
Wojna obudziła jednak niewidziane od trzech wieków na Ukrainie demony. Zwłaszcza na prowincji, na wschód od Lwowa.
Gdy we Lwowie zapanował głód, państwo Zappe wyprawili trzy młodsze córki do krewnych na wieś. Leżanówka nad dawną wschodnią granicą Polski wydawała się też bezpieczniejsza. Przecież we Lwowie Sowieci prześladowali Polaków. Rodzina Zappe dostała nawet raz poufny sygnał, że Sowieci przyjdą po nich i wywiozą ich na wschód. Nie zdążyli, bo 22 czerwca 1941 roku na Sowietów napadli ich dotychczasowi sojusznicy: Niemcy.
Wisia była wśród młodszych córek w Leżanówce. Widziała, że atmosfera we wsi jakoś gęstnieje. W czasie antypolskiego przedstawienia była świadkiem, jak wieśniacy zaczęli nagle krzyczeć: „Lachy! My ich budjem riezać!”. Wyprowadził ją z sali przestraszony takim obrotem sytuacji Władek, jej starszy kuzyn.
Jadzia tęskniła wtedy za mamą, więc rodzice zabrali ją do domu. To ocaliło jej życie. Na miejscu zostały jednak Basia i maleńka Aleksandra. Basia była małą gosposią, zapowiadała, że „zrobi konfiturki”. — Po ataku Niemców na Sowietów nastał czas, gdy jeszcze nie było żadnej władzy. I w Leżanówce sąsiedzi zaczęli nocą mordować Polaków — mówi powoli Jadwiga. — Kuzyn Władek Juzwa znalazł rano medalik naszej Oleńki na łóżku. Widział też jej rączkę odbitą na ścianie. Na podłodze leżał we krwi ogromny nóż z kosy. Medalik Oleńki mam do dzisiaj jako relikwię — mówi.
Ciała polskich sąsiadów mordercy z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) ładowali na wóz i jechali nim przez wieś. Ktoś na wozie wciąż żył i jęczał. Dlatego bracia Juzwowie, kuzyni sióstr Zappe z domu na drugim krańcu wsi, zdążyli uciec do sadu. Dziś Juzwowie mieszkają w Polsce, jeden z nich był później lekarzem, drugi profesorem Politechniki Gliwickiej. Ukraińcy dopadli tylko jednego z braci, Staszka Juzwę. Chłopak przeżył mimo ośmiu ciosów nożem, dziś mieszka we Wrocławiu.
Siostry Zappe i ich zabici w Leżanówce krewni to potomkowie powstańca styczniowego, który osiedlił się w tej wiosce wśród Rusinów pod fałszywym nazwiskiem Juzwa. Dzięki skończonym studiom nauczył swoich sąsiadów Rusinów nowoczesnych metod uprawy ziemi.
— W domu, w którym zginęły nasze siostry, drzwi nie były wyłamane. Tak jakby mordercy weszli podstępem. Ich hersztem był sąsiad, który codziennie wujka i ciocię odwiedzał — twierdzi Jadwiga. — Pamiętam, że ten sąsiad siedział i w milczeniu wodził oczami po izbie. Pytałam ciocię, czy to zły człowiek, a ciocia: „My razem wyrośli. Ale nienawiść w jego sercu też wyrosła”.
Wkrótce ze Lwowa przyjechał w odwiedziny do córek pan Zappe. Wysiadł z pociągu w pobliskim miasteczku Skałat i poszedł na poranną Mszę świętą. Proboszcz zapytał go, kim jest. A potem powiedział mu o śmierci córek. „Proszę tam nie jechać” — dodał. „Ależ pojadę!” — krzyknął ojciec. „Nie może pan, bo ma pan jeszcze inne dzieci, które musi pan wychować” — odpowiedział ksiądz.
— Nasi rodzice byli bardzo wierzący. Oni nie rozumieli tych nienawiści, którymi zaczęli się wtedy kierować ludzie — mówi Jadwiga. — Nasz tato był czarny. Ale kiedy następnego ranka wszedł do naszego mieszkania, był całkiem siwy — wspomina.
W lipcu 1944 roku bracia Ireny i Jadwigi walczyli z Niemcami we lwowskim Parku Kościuszki. Wkrótce jednak Sowieci zdradzili AK-owców i zaczęli ich wyłapywać. Bracia Zappe przez dłuższy czas unikali aresztowania. W końcu jednak wokół nich też zrobiło się gorąco. Uratował ich znajomy Rosjanin o nazwisku Dołmatow, który był prokuratorem. Bracia zdążyli uciec. Przez zieloną granicę dostali się do Polski. — Staszek ożenił się z lwowianką i został lekarzem w Wałbrzychu, a Jasiek skończył chemię, ożenił się z Izą z Lublina i zamieszkał z nią w Warszawie — mówi Wisia. — Ten Dołmatow, który im pomógł, to był dobry człowiek. Między Rosjanami zdarzali się bardzo życzliwi nam ludzie. Dołmatow pracował później w dziale kadr Akademii Weterynarii, po wielu latach Staszek go odnalazł i poszedł mu podziękować z flaszeczką — dodaje Jadwiga.
Irena i Jadwiga zostały we Lwowie. W 1952 roku sąsiadka zapytała Jadwigę, czy nie poświęciłaby czasu czwórce dzieci, półsierot, które biegają całymi dniami po ulicy i kradną. Wisia wahała się. — Odezwałam się do tych dzieci po polsku, a one do mnie po ukraińsku. Czułam, jakby mi ktoś w twarz dał. Bo po zabójstwie Basi i Oleńki nie umiałam słuchać ukraińskiego języka — wspomina Jadwiga. Na chwilę wyszła wtedy do sąsiedniego pokoju. Wisiał tam obraz Najświętszego Serca Pana Jezusa. — No i On tak łagodnie na mnie patrzył. W końcu Mu powiedziałam: Ty dla mnie więcej zrobiłeś. No dobrze, ja to zrobię. Ale tylko po polsku! — śmieje się dzisiaj.
Za moment wróciła do tej czwórki dzieci. — Jakie to były zdolne złodzieje! Ile razy do nich przychodziłam, to mi wszystko wykradli, a potem przy wyjściu oddawali — śmieje się Wisia. — Ośmioletnia Nadia siadała mi na kolanach. Raz nagle się zerwała, podniosła paluszek i powiedziała: „Boziu skazał: Wisiu, paś baranki moje, paś osiołki moje!” — wspomina.
Ta scena zrobiła na Wisi szczególnie wrażenie. Wkrótce zaczęli się zjawiać inni lwowiacy. „A może weźmie pani mojego synka?”, „a moją córkę?”. Jedni drugim przekazywali adres sióstr Zappe. Po pracy w Bibliotece Ossolineum Jadwiga chodziła do dzieci polskich, ukraińskich, żydowskich i rosyjskich. A później to one przychodziły do niej. Uczyła je religii, historii i języka polskiego, pomagała w nauce szkolnej. Siostry były świetnie wykształcone. Wisia skończyła kierunek „nafta i gaz” na politechnice, a Irena dwa kierunki: geologię i weterynarię. — Zapisywałam, ile dzieci się przewinęło. A że ja nikomu nie odmawiam, to wkrótce było to kilka setek, a już po paru latach tysiąc dzieci — wspomina. — Dzieci słuchały z oczkami i buziami szeroko otwartymi. A jak mówiłam: „Dzieci, na dzisiaj koniec”, to krzyk był. Czasem na chwilę wychodziłam, wracam: nikogo nie ma. Bo dzieci schowały się pod łóżkiem, stołem, pozawijały się w płaszcze — śmieje się.
W takiej sytuacji siostry kiedyś zagroziły dzieciom: „Jeśli będziecie tak robić, to nie będziecie mogły tu przychodzić”. W odpowiedzi usłyszały: „Jak mnie tu nie wolno przychodzić, to lepiej, żeby mnie maszyna (samochód) zabiła”.
Część dzieci pochodziła z trudnych środowisk i wychowywała się na ulicy. Ale sporo dzieci przyprowadzali też rodzice, żeby dowiedziały się czegoś o Bogu i niezakłamanej historii. Co miesiąc siostry uczyły nową grupę, ale były też dzieci, które chodziły do sióstr na stałe, przez wiele lat. — Wieści, że siostry Zappe uczą religii, rozchodziły się w tajemnicy, zwykle wśród ludzi chodzących do kościoła katolickiego — mówi Zbyszek, wychowanek Ireny i Jadwigi, dziś emerytowany kolejarz. Rozmawiamy z nim we Lwowie. — One uczyły nas nie tylko religii, ale też etyki, estetyki i w ogóle życia — wspomina.
Ryzyko z tym związane widać siostrom nie wystarczało, bo już od 1952 roku zaczęły organizować w swoim mieszkaniu jasełka. Dzieci występowały, a dorośli to oglądali. To było „nielegalne zgromadzenie”. — W tym mieszkaniu bywało 150 osób! Naprawdę! Dzisiaj sobie czegoś podobnego nie wyobrażam — mówi Zbyszek.
Sąsiadem Ireny i Wisi był wtedy otyły mężczyzna o przezwisku Pingwin. Siostry niezbyt mu ufały, uważały, że może podsłuchiwać. — Powiedziałam dzieciom: „krzyczcie jak najgłośniej umiecie” i poszłam do Pingwina zapytać o godzinę. Wchodzę do jego mieszkania i nic zza ściany nie słyszę! Wróciłam do dzieci i powiedziałam: „Jutro gramy!”.
Okna zostały zasłonięte grubymi kotarami. Siostry Zappe usypiały też czujność niewtajemniczonych sąsiadów metodą „na bezczelnego”. Przed przedstawieniem pukały do nich i prosiły: „Proszę nam pożyczyć krzesełka, bo będą goście”. Sąsiedzi dawali krzesła, sądząc, że chodzi o urodziny. Krzesła stały jednak tylko w pierwszym rzędzie. Z tyłu stała głowę w głowę dorosła publiczność. Młodzież stawała na stołach pod oknami. — Nasz przyjaciel Stasiu Adamski bał się wejść w obawie, czy się podłoga nie zawali. A my: „Nie zawali się, bo jesteśmy pod Bożą opieką” — wspomina Jadwiga.
Wkrótce jeden z chłopców zapytał, kiedy będą następne jasełka. „Nie będzie, bo idzie Wielki Post” — tłumaczyła Wisia. „Hyy? A nie może pani napisać takie jasełka na Wielki Post?” — rzucił chłopak. Jadwiga zaczęła więc przygotowywać kolejne przedstawienia. I coraz poważniejszy repertuar. W czasie wystawienia sztuki „Częstochowa” chłopcy wdrapali się wysoko, schowani za kurtyną, i rozdmuchiwali podarte bibułki. W mdłym świetle nocnej lampki bibułki wyglądały jak prawdziwy śnieg. Powoli opadały na scenę, która udawała mury jasnogórskiego klasztoru. I na księdza Kordeckiego, który chodził po murach i chuchał w dłonie. — Ja byłam na tym przedstawieniu armatą... — wspomina z lekkim uśmieszkiem Irena. — Uderzałyśmy pałeczkami w różne pudła. Wisia imitowała lżejsze wystrzały z muszkietów — dodaje.
Była też sztuka „Artaban” o czwartym mędrcu, który nie zdążył pokłonić się Jezusowi w Betlejem. Wisia cytuje dziś z pamięci długie fragmenty tej sztuki. W przedstawieniu mędrzec Artaban przez całe życie szuka Jezusa, jednak wciąż się spóźnia na spotkania z Nim. Chciał Mu wręczyć perłę, rubin i szafir, ale ostatecznie płaci nimi, żeby pomóc napotkanym ludziom, którzy znaleźli się w potrzebie. W kulminacyjnym momencie Irka włączała rzutnik i na ciemnej ścianie pojawiał się obraz jaśniejącego krzyża. To dziecięce przedstawienie było zrobione tak dobrze, że wielu widzów ocierało łzy.
Irena prowadziła zajęcia dla studentów w Akademii Weterynaryjnej. Szefowie grozili jej jednak zwolnieniem z pracy za to, że chodzi do kościoła. „Wy wierząca? Wy jednocześnie biolog i geolog, a wy tacy durni?” — kpili w dziale kadr. — Powiedziałam, że tak, wierzę, i że możecie mnie zwolnić. Ale mnie nie zwolnili — wspomina Irka.
Kiedy jednak spróbowała zdać egzamin z francuskiego na aspiranturę, komisja dała jej zbyt niską ocenę. Gdy wyszła z sali, pobiegła za nią członkini komisji, lektorka francuskiego: „Izwienitie, przepraszam, komisja tego żądała”. A później przyszedł z przeprosinami też profesor przewodniczący komisji. On z kolei twierdził, że złej oceny żądała lektorka... Irena nigdy też nie dostała podwyżki: od pierwszego do ostatniego miesiąca pracy zarabiała tylko 92 ruble, czyli pensję starszego laboranta.
Działalność sióstr musiała też zwracać uwagę tajnych służb. KGB zdecydowała się jednak uderzyć dopiero w 1976 roku. Tajniacy przetrząsnęli w ich mieszkaniu wszystkie szuflady. Szukali pieniędzy. — Myśleli, że pieniądze od dzieci brałam. Mówili, że wspiera nas Watykan i USA, i że pójdziemy za to na 13 lat do więzienia — wspomina Wisia.
Przesłuchane zostały też dzieci i młodzież związana z siostrami. 16-letni Gienek, wychowanek sióstr, zemdlał w czasie przesłuchania, bo do stresu dołożył się fakt, że KGB trzymało go przez cały dzień bez jedzenia. Dzieci na ogół zgodnie mówiły, że „te panie” tylko pomagały im odrabiać lekcje. Była to prawda, choć oczywiście nie cała.
Zbyszek akurat wrócił z wojska i przyszedł do sióstr w odwiedziny. — Pokazały mi widok z okna i powiedziały: „Zbysiu, gdzieś ty przyszedł, tam pod kasztanem stoi facet z KGB”. Wyszedłem więc tylnym wyjściem na ulicę Głęboką. Byłem wśród kilku osób, które przychodziły podtrzymać je na duchu. Bo mało kto się wtedy nawet z nimi witał, tak się ludzie bali — opowiada.
Trwało to przez trzy miesiące. We wrześniu okazało się, że prokuratura nie postawiła ich w stan oskarżenia. Zostały przesłuchane jako świadkowie w sprawie i nie poniosły konsekwencji.
Do mieszkania naprzeciwko wprowadził się za to nauczyciel z polskiej szkoły we Lwowie. Siostry sądziły, że w tym mieszkaniu umieściło go KGB, żeby donosił. Kiedy tylko ktoś pukał do drzwi Ireny i Jadwigi, nauczyciel lekko uchylał drzwi i patrzył przez szparę. Pewnego dnia zapytał, po co przychodzą te dzieci. „Pomagamy im w nauce” — odpowiedziały siostry. „Tak? Bo mój syn ostatnio nie zdał z matematyki...” — rzucił nauczyciel. Wkrótce Jadwiga tak poduczyła jego syna, że zdał matematykę bardzo dobrze. A nauczyciel z wdzięczności pomalował siostrom drzwi.
Wdzięczność okazują jej też do dziś wychowankowie. A nawet ich małżonkowie. Nie wszyscy są Polakami, wielu to z pochodzenia Ukraińcy i Rosjanie. Niektórzy byli ateistami, ale pod wpływem rozmów z Jadwigą o wierze i nauce zostali praktykującymi katolikami. Dzisiaj wielu wychowanków i ich dzieci odwiedza siostry, dzwoni do nich. A siostry wciąż żyją życiem wychowanków. Niejednemu już wymodliły potomstwo, którego przez lata nie było.
— One wychowały też moją 28-letnia córkę Krysię. Mój 7-letni syn Paweł mówi do nich „ciociu” albo „babciu”. A mnie wychowują od przełomu 1961/62 roku po dzisiejszy dzień — mówi Zbyszek.
opr. mg/mg