Wszystko zaczęło się od patroli Matek na Plaza de Mayo - w najgroźniejszym okresie argentyńskiej dyktatury domagały się prawdy o losie swych zaginionych dzieci
Wszystko zaczęło się od patroli Matek na Plaza de Mayo. W roku 1976, w okresie największej siły argentyńskiej dyktatury, kilka kobiet w białych chustkach na głowie maszerowało w każdy czwartek pod budynkiem rządu, domagając się wiadomości o losie ich zaginionych dzieci. Wojskowi mówili o nich „wariatki”. Były bardzo samotne, ale za każdym razem było ich więcej. Po kilku miesiącach niektóre zaczęły się gromadzić w jednym z rogów placu: wiele ich córek było w ciąży w momencie porwania. Szukały zatem nie tylko córek, ale i wnuków. «Pierwszego dnia byłyśmy znikomą grupką. Miałyśmy różne potrzeby, nie wystarczyło żądać habeas corpus od wymiaru sprawiedliwości, iść do ministerstwa spraw wewnętrznych, do instytucji wojskowych. Ale chodziłyśmy też do sądów dla nieletnich, do sierocińców», opowiada Mirta Acuña de Baravalle, jedna z założycielek Babć z Plaza de Mayo, która w wieku 92 lat nie przestała jeszcze szukać swojego wnuka.
Za każdym razem przychodziło więcej babć i matek. Spotykały się w barach na placu. Miały tylko siebie. Nawet członkowie rodziny, również w przypadku Mirty, prosili je, żeby zrezygnowały. Było bardzo niebezpiecznie. Samochód zaparkowany na dłużej pod bramą domu, nagły hałas, wszystko je przerażało. Ale wytrzymały. Dyktatura uśmierciła pierwszą liderkę matek, Azucenę Villaflor, której ciało wyłowiono z wód Río de la Plata. Padła ofiarą tak zwanych lotów śmierci.
Terror był normą, a jednak nie przestały spotykać się co czwartek na placu. Początkowo tylko stały, ale im tego zabroniono, więc zaczęły maszerować w kółko. «W tamtych czasach nikt nam nie pomagał, panował wielki strach. Z nastaniem demokracji [1983] miałyśmy coraz więcej poparcia. Ludzie przychodzili w każdy czwartek. Wielu przychodziło z ciekawości, chcieli się dowiedzieć co się działo w tamtych strasznych latach», opowiada Mirta. Jak każdego ranka, tak i dzisiaj, kiedy ma 92 lata, zaczyna dzień od lektury gazet, jako część jej obowiązków, które angażują «tak ciało, jak i duszę». W dalszym ciągu dnia kolejne lektury i dyskusje, bo «są matki i babcie, które mają odmienne poglądy», po czym, o piątej po południu wraca do domu autobusem przystosowanym do potrzeb niepełnosprawnych «żeby zająć się, jeżeli dam radę, domem». Zdumiewa się, kiedy się ją pyta, czy ma zamiar dalej maszerować z matkami wokół Piramidy na Plaza de Mayo, jak 40 lat temu. «Nawet mnie nie pytajcie», żartuje. «Każdy aspekt mojego życia jest związany z chodzeniem na plac», stwierdza tym swoim spokojnym tonem, w przekonaniu, że ruch matek «zrodził się z niemego pochodu, który przekształcił się w najgłośniejszy krzyk wszystkich czasów». «To prawda, że walka z czasem, z upływem lat, z ciałem, które się starzeje i nie należy już do ciebie, jest najtwardsza, ale przecież, pomimo wszystko, jesteśmy zawsze matkami!».
Mirta nie poddała się nigdy i nie ma zamiaru poddać się teraz. Skarży się na «stopy, zniszczone wieloletnim chodzeniem wielu matek po Placu, ale dzisiaj robimy to nadal, niektóre z nas już na wózku inwalidzkim, inne z wyraźnymi oznakami fizycznego starzenia się, ale kontynuujemy». Zaginięcie jej córki, Any Maríi, porwanej 28 sierpnia 1976 r., było w jej życiu przełomowym punktem, który popchnął matkę «daleką od polityki, zajętą rodziną i domem» do poświęcenia swojego życia poszukiwaniom dzielonym z innymi matkami. Matki uspołeczniły macierzyństwo. Tylko z miłości, z bezgranicznej miłości «przeszłyśmy od walki o dziecko jednej do walki o dzieci wszystkich», budując stopniowo świadomość płci, która zasadza się na przejściu od macierzyństwa biologicznego do macierzyństwa stowarzyszeniowego. Dzieci, o które się upominały, przekroczyły granicę więzi z własnymi rodzicami, gdyż były uważane za zaginione dzieci wspólnoty społecznej i politycznej. Mirta twierdzi, że te matki, które dzisiaj mają od 85 do 95 lat, inaczej niż przed czterdziestu laty, zostały «urodzone przez ich własne dzieci». Jakiż ból może być dla matki większy — dodaje Mirta — od straty własnego dziecka? Być może ból, który chwyta, gdy widzi się, że dziecko ginie bez śladu i nie wie się, co mu się stało i gdzie spoczywa jego ciało. «Musimy wciąż jeszcze odzyskać 350 odebranych nam wnuków, ale patrzę na tę walkę z nową nadzieją. Dopóki żyjemy, my matki będziemy nadal walczyć. Co więcej, teraz nasze wnuki pomagają nam utrzymać organizację, która nie przestaje rosnąć. Otwieramy teraz naszą sieć we Francji». Mirta jest pełna energii i optymizmu.
opr. mg/mg
Copyright © by L'Osservatore Romano