Fragment książki o bohaterskiej rodzinie, która ratując Żydów podczas II wojny światowej, sama została zgładzona
Marysia ma półtora roku. Jest najmłodszą spośród sześciorga rodzeństwa. Na pożółkłym zdjęciu zrobionym jesienią 1943 roku stoi uśmiechnięta w białej sukience na tle krzewów dojrzałych winogron.
Pasją jej ojca Józefa Ulmy, ubogiego chłopa z Markowej pod Łańcutem, była fotografia. Pozostawił po sobie setki klisz. Utrwalał na nich także rodzinne szczęście — coraz większą gromadkę swoich dzieci: Stasia, Basię, Władzia, Franusia, Antosia, Marysię... Wiosną 1944 roku rodzina znów miała się powiększyć. Wiktoria była w dziewiątym miesiącu ciąży.
Nieistniejący już dzisiaj niewielki dom Ulmów stał na uboczu otoczony ogrodem pełnym kwiatów i drzew. Na jego tle dzieci z mamą odświętnie ubrane po powrocie z niedzielnej mszy w rękach trzymają bukiety polnych kwiatów. Piękna pogoda, uśmiechy. Nic nie wskazuje, że toczy się wojna, a na strychu domu ukrywa się już od wielu miesięcy ośmioro Żydów: pięciu mężczyzn z Łańcuta oraz sąsiedzi rodzinnego domu Józefa Ulmy — Genia z siostrą Gołdą Goldman i jej małą córeczką.
Dnia 24 marca 1944 roku o świcie do domu Ulmów weszli niemieccy żandarmi. Chwilę później rozległy się strzały...
***
Pierwszy przypadkowo spotkany mieszkaniec Markowej wskazuje drogę do domu, w którym w 1900 roku urodził się Józef Ulma. Drewniana chałupa stoi przy głównej szosie przecinającej wieś. Mieszka w niej brat Władysław z żoną. Pokazuje starannie wykaligrafowany życiorys Józefa. Zapamiętał jego ciekawość świata. Nie wystarczyła mu szkoła powszechna. Kształcił się dalej. Szkołę rolniczą w Pilźnie ukończył z bardzo dobrym wynikiem.
Jedną z wielu pasji Józefa stała się nierozpowszechniona jeszcze szerzej uprawa warzyw i owoców, szkółkarstwo — pierwszą szkółkę drzew owocowych w Markowej założył na swym niewielkim, hektarowym poletku. To, czego sam się nauczył, zaraz przekazywał innym. Zawsze nosił ze sobą noże do szczepienia roślin. Gdy idąc przez wioskę zobaczył, że gdzieś rośnie krzywo jabłoń, to wchodził i proponował gospodarzowi przecięcie jej, żeby lepsze owoce rodziła. Od nikogo nie brał za to pieniędzy, chociaż w domu była bieda. Jako młody chłopak chodził się do niego uczyć szczepić drzewka Jan Jakielaszek. Dzięki temu umie to do dzisiaj.
Razem z dyrektorem szkoły powszechnej w Markowej Józef założył szkółkę drzew owocowych i przychodził do niej raz w tygodniu, żeby prowadzić praktyczne zajęcia z ogrodnictwa. Każde dziecko nauczył szczepić drzewka. Dyrektor rozdawał je uczniom co trzy lata. Wszyscy sadzili je potem wokół swoich domów. To Józef zakładał we wsi pierwsze sady, także te w sąsiednich Gaci i Albigowej. Stare Ulmowe jabłonie rodzą jeszcze owoce, a w markowskim skansenie stoją jego zmurszałe ule. Budował je według swych oryginalnych projektów. Poznał dokładnie całą technologię pszczelarstwa i, podobnie jak koło zaniedbanych sadów, nie mógł przejść obojętnie obok źle prowadzonej pasieki. Tak długo pouczał gospodarza, aż ten ją poprawił.
Jego działalność została doceniona jesienią 1933 roku na Powiatowej Wystawie Rolniczej w Przeworsku przez Okręgowe Towarzystwo Rolnicze. Otrzymał na niej dyplomy „za pomysłowe ule i narzędzia pszczelarskie własnej konstrukcji” oraz „za wzorową hodowlę jedwabników i wykresy ich życia”. Tym ostatnim zajmował się już od kilku lat. Często pomagał mu brat Władysław, który pamięta jeszcze szum larw jedwabników karmionych morwami. Jedna izba była wypełniona zbudowanymi przez Józefa specjalnymi półeczkami do wylęgu owadów. Sadzone przez niego drzewa morwowe do dziś rosną w Markowej. Jedwabniki sprowadziły nawet do skromnego domu Ulmów starostę powiatowego i ziemianina z Przeworska Andrzeja Lubomirskiego, który był pod wielkim wrażeniem osiągnięć prostego chłopa.
Józef czerpał swoją wiedzę z książek i czasopism. Miał własny mały księgozbiór ozdabiany pieczęcią-ex librisem „BIBLIOTEKA DOMOWa JÓZEF □ ULMa”. Zachowały się jeszcze niektóre publikacje: O Drenowaniu; Podręcznik Elektrotechniczny; Wykorzystanie wiatru w gospodarce; Radiotechnika dla wszystkich; Przemysł drobny; Przyroda i technika; Dzicy mieszkańcy Australii, Atlas geograficzny; Słownik wyrazów obcych; Podręcznik fotografii... Prenumerował „Wiedzę i Życie”.
Zajmował się też introligatorstwem. W niektórych domach pozostały jeszcze oprawione przez niego książki ze skromną pieczęcią „Józef Ulma”. Markowianin Antoni Olbrycht, wtedy uczeń szkoły powszechnej, pamięta, jak pożyczył od dyrektora książkę. Pozostawioną na stole pogryzł pies. Przerażony chłopiec pobiegł natychmiast do Ulmy, bo wiedział, że tylko on może mu pomóc. I rzeczywiście. „Jeżeli pies ci ją spaskudził, ja naprawię” — usłyszał. Dyrektor był bardzo zadowolony. Nie złościł się, a nawet jeszcze pochwalił za ładną oprawę.
Kolejną pasją Józefa stała się fotografia. Sam złożył aparat i zawsze nosił go przy sobie. Gdy widział coś ciekawego, od razu robił zdjęcie. Pożółkłe już fotografie Ulmy zachowały się w wielu markowskich domach. Utrwalał nie tylko życie najbliższych, ale miejscowe uroczystości, występy chóru, orkiestry, dożynki, przedstawienia teatralne, wesela, pierwsze komunie święte. Robił także zdjęcia na zamówienie, portrety do dokumentów. Dzięki temu był sławny na całą okolicę.
Pasje i wynalazki Józefa budziły zainteresowanie wśród młodych chłopców. Tak było też z ???? Szlękiem, który często oglądał jego książki i skonstruowane aparaty. Wywoływało to nawet komentarze w jego rodzinie: „Ty jesteś drugi Józek Ulma. Za dużo rzeczy na raz łapiesz i dlatego nic nie będziesz miał”.
W Markowej panował przyjazny klimat dla samouków i społeczników. Wieś wraz z okolicą była terenem dużych wpływów ruchu ludowego, gdzie poza polityczną działalnością Polskiego Stronnictwa Ludowego „Piast”, a później Stronnictwa Ludowego tworzono i wspierano wiele inicjatyw społecznych, kulturalnych. Przeniesiony z Szyc do sąsiedniej Gaci Wiejski Uniwersytet Orkanowy ściągnął do gminy znanych ówcześnie przedstawicieli inteligencji pochodzenia chłopskiego, co zaowocowało w drugiej połowie lat trzydziestych XX wieku powstaniem lokalnej, nowoczesnej chłopskiej elity. Współtworzył ją i w takim klimacie wyrastał Józef Ulma. Początkowo zaangażował się w działalność w Stowarzyszeniu Młodzieży Katolickiej, a później w Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”, w którym był bibliotekarzem i fotografem. Często dyskutował z przyjeżdżającymi do Markowej działaczami ludowymi i spółdzielczymi, którzy po sąsiedzku, dwie parcele dalej, zakładali pierwszą w Polsce wiejską spółdzielnię zdrowia, w co również zaangażował się Ulma. Sam przez pewien czas był prezesem miejscowej spółdzielni mleczarskiej.
— To naturalne, że ten młody człowiek urodzony w takiej wiosce był zainteresowany światem. Miał lotny umysł i dużą inicjatywę, a tyle wokół niego się działo. Wiele tych działań on sam promował i, co najważniejsze, to przynosiło owoce — mówi ks. abp Józef Michalik, ordynariusz diecezji przemyskiej, przewodniczący Episkopatu Polski.
W połowie lat trzydziestych XX wieku Józef spotkał swą przyszłą żonę, dwanaście lat młodszą Wiktorię Niemczak. Mimo że mieszkali kilka chałup od siebie, poznali się na zebraniu miejscowego koła Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Wiktoria była także słuchaczką kursów na Wiejskim Uniwersytecie Orkanowym. Antoni Olbrycht pamięta,jak występowała w jasełkach w roli Matki Boskiej.
Pobrali się w 1935 roku i wkrótce rodzina zaczęła się powiększać. Jako pierwsza latem 1936 roku urodziła się Stasia, a następnie przed wybuchem wojny na świat przyszły jeszcze Basia i Władziu, którego ojcem chrzestnym był brat Władysław, po którym zresztą chłopiec otrzymał imię.
Ulma w ty czasie utrwalał na fotografiach głównie swą rodzinę. Zachowało się wiele wzruszających zdjęć z tamtego okresu. Na jednym z nich widać Józefa trzymającego Wiktorię na swoich kolanach, przytulonych do siebie, na innych coraz liczniejsze dzieci.
Józef pracował ciężko, ale niewielkie gospodarstwo przynosiło skromne dochody. Dorabiał więc robieniem fotografii, jak również prowadzeniem szkółki drzew owocowych. Za zgromadzone oszczędności w 1937 roku kupił ze szwagrem kilkanaście hektarów ziemi w Wojsławicach koło Sokala na wschodzie. Nabył także prowizoryczny, drewniany dom, który złożył na razie na swym podwórku w Markowej. Przygotowywał się do przeprowadzki, cieszył się swoimi pięcioma hektarami pięknie położonej, czarnej żyznej ziemi, które zapewniłyby dostatniejsze życie. Sąsiadom pokazywał zdjęcia nowego gospodarstwa. W przeprowadzce przeszkodził jednak wybuch wojny. Uciekając na wschód przed niemieckimi wojskami, dotarli z bratem do Wojsławic, ale szybko musieli je opuścić.
Do Markowej wojska niemieckie wkroczyły w sobotę 9 września 1939 roku. Zgodnie z niemieckimi planami Polacy mieli być narodem niewolników i źródłem taniej siły roboczej. Na okupowanym terenie zorganizowano policję niemiecką, a w mniejszych miastach powołano żandarmerię. Kontrolę nad Markową sprawował posterunek w Łańcucie, którego dowódcą był porucznik Eilert Dieken. Jednym z podległych mu żandarmów był Josef Kokott.
We wsi szybko zaczęły powstawać konspiracyjne struktury wojskowego Związku Walki Zbrojnej. Jego pierwszych żołnierzy zaprzysiągł w lutym 1940 roku w sąsiedniej wiosce Soninie udający się do Lwowa gen. Michał Karaszewicz-Tokarzewski, komendant Służby Zwycięstwu Polski, pierwszej podziemnej organizacji powołanej w przeddzień kapitulacji Warszawy we wrześniu 1939 roku, aresztowany później przez Sowietów.
Przedwojenni działacze ludowi już pod koniec 1939 roku powołali konspiracyjne struktury partyjne Stronnictwa Ludowego, tak zwane „trójki” Ruchu Oporu Chłopów „ROCh”. Trzy lata później sformowano gminny oddział Batalionów Chłopskich dowodzony przez Michała Ulmę „Kamienia”. Mieszkanka Markowej, znana działaczka ludowa Zofia Solarzowa, napisała hymn Batalionów Chłopskich Do boju o Polskę Ludową. Przez całą okupację w Markowej kolportowano konspiracyjną prasę, a od 1944 roku u Zofii i Antoniego Galów działała tajna drukarnia.
Dobrze zorganizowana spółdzielcza wieś z ładną i odmienną niż w wielu sąsiednich wioskach zabudową, ale przede wszystkim większość niemieckich nazwisk oraz trwająca od pokoleń niechęć mieszkańców do przyjmowania w grono swych rodzin osób spoza Markowej spowodowało, iż wraz z trzema innymi pobliskimi, choć mniejszymi wioskami, znalazła się ona w kręgu zainteresowań powstałego w Krakowie Instytutu Niemieckiej Pracy Wschodniej. W latach 1940-1942 wysyłał on do Markowej swoich pracowników, którzy dokonywali pomiarów czaszek, badali antropologiczne szczegóły budowy ciała mieszkańców Markowej oraz etymologię nazwisk i zabudowę wsi. Efektem tych prac było wydanie książki przez Gisele Hildebrandt pt. Przebadanie dawnych wsi niemiecko-ukraińskiego pogranicza Łańcuta, w której większość miejsca poświęcono Markowej. Na podstawie badań orzeczono, że miejscowa ludność jest zdatna do zregermanizowania. Przysyłani agitatorzy niemieccy namawiający do podpisywania volkslisty nie osiągnęli jednak żadnych sukcesów.
Już od pierwszych dni Niemcy przystąpili na okupowanych terenach do eksterminacji ludności. Narodowością, która w pierwszej kolejności miała zostać całkowicie unicestwiona, byli Żydzi. W Markowej ich społeczność nie była zbyt liczna. Przed wojną tworzyło ją co najwyżej 30 rodzin, około 120 osób. Znaczna część z nich mieszkała w dzielnicy nazwanej, podobnie jak w Krakowie, Kazimierzem. Po wkroczeniu Niemców zostali oni pozbawieni wszelkich praw. Okupant rozpoczął niszczenie ich dobytku, spalono zabudowania gospodarcze bogatej rodziny Riesenbachów.
Dnia 22 września 1939 roku Niemcy zobowiązali wszystkich Żydów zamieszkujących w odległości kilkudziesięciu kilometrów od granicy między okupacją niemiecką i sowiecką (linia Ribbentrop-Mołotow) przebiegającej przez Przemyśl do natychmiastowego przeniesienia się na tereny okupowane przez Sowietów. Większość pozostała jednak na miejscu. Wkrótce zmuszono ich do wykonywania różnych prac na rzecz okupanta. Nie wolno im było wykonywać swych zawodów. — Rodzice często musieli swój dom przekazywać Niemcom na kwaterunek, oddać futra, koce i kosztowności. Bez żadnego wynagrodzenia i wyżywienia, ale i transportu musieli w zimie udawać się pieszo 10 kilometrów do Łańcuta i odśnieżać drogi — wspomina Joseph Riesenbach.
W listopadzie 1939 roku generalny gubernator okupowanych ziem polskich Hans Frank wydał rozporządzenie nakazujące wszystkim Żydom noszenie na prawym rękawie białej opaski z gwiazdą Dawida. Z kolei w październiku 1941 roku na rozwieszonych afiszach mieszkańcy Markowej odczytali kolejne rozporządzenie gubernatora: „Żydzi, którzy bez upoważnienia opuszczają wyznaczoną im dzielnicę, podlegają karze śmierci. Tej samej karze podlegają osoby, które takim żydom świadomie dają kryjówkę. Podżegacze i pomocnicy podlegają tej samej karze, jak sprawca. Czyn usiłowany karany będzie, jak czyn dokonany”.
opr. mg/mg