Samotna Ameryka

O amerykańskiej polityce międzynarodowej i jej percepcji w świecie po 11 września 2001

Od ataku 11 września minął rok, który zamyka pierwszą fazę prowadzonej pod egidą Stanów Zjednoczonych walki z międzynarodowym terroryzmem. Był to rok działań wymierzonych bezpośrednio w strukturę Al-Kaidy i jej przywódcy. Po przekroczeniu magicznej daty rozpoczął się nowy etap niedokończonej bitwy, zmierzający do ostatecznego rozgromienia Iraku. Dwa cele: likwidacja reżimu wspierającego terroryzm oraz wzmocnienie pozycji USA na wciąż niegościnnym dla nich Bliskim Wschodzie mają być osiągnięte na drodze działań wojennych w skali daleko większej niż w Afganistanie. Udzielany polityce G. Busha kredyt zaufania światowej opinii publicznej w ciągu ostatniego roku ulegał stopniowemu zmniejszaniu, aż do osiągnięcia poziomu dzisiejszego deficytu. Drugi rok rozpoczął się starciem polityki siły z logiką rokowań.

Odkurzony manicheizm

Jakże inaczej wygląda dziś konstelacja państw deklarujących walkę z terroryzmem. Po pierwszym szoku, skutecznie podtrzymywanym medialną kroplówką, nadeszła fala entuzjastycznego poparcia dla Stanów Zjednoczonych. Do rangi symbolu urosła deklaracja szefa dziennika "Le Monde", który w imieniu całego świata ogłosił: Wszyscy jesteśmy Amerykanami! Dzisiaj wobec coraz bardziej ambitnych, a nawet brawurowych planów G. Busha narasta krystalizująca się opozycja. Niechęć nie omija grona najwierniejszych sojuszników, takich jak Niemcy, Francja, ostatnio także i Wielka Brytania. Koalicja antyterrorystyczna przeszła myślową ewolucję od kierowania się logiką strachu do kalkulacji własnych interesów, a te coraz częściej odbiegają od amerykańskich.

Panta rei, a jednak stare idee są nieśmiertelne. Któż mógłby przypuszczać, że w epoce pluralizmu i globalizacji, sięgającej najbardziej osobistych aspektów ludzkiego życia, znajdzie się ktoś, kto otwarcie będzie posługiwał się anachroniczną retoryką. Okazuje się, że manicheizm Busha, jego "osiowy" podział świata na dobrych i złych, na tych, którzy są z Ameryką, i wrogą resztę, nie jest jedynie figurą stylistyczną, ale doskonale oddaje percepcję świata widzianego oczyma prezydenta i dużej części Amerykanów. Autentyczność zaangażowania sprawdza się w trudnych momentach, kiedy stawia się na szalę wierność deklarowanym ideałom. Dlatego maleje grono wierzących w szczerość amerykańskich deklaracji, głoszących pragnienie kontynuowania tradycyjnej już dla USA misji demokratyzacji i siewcy gospodarki liberalnej. Wydaje się, że kierownicy amerykańskiej polityki coraz częściej ostatnio optują za realizacją partykularnych interesów, tracąc poczucie solidarności z innymi. Rozumienie polityki w kategoriach krótkoterminowych nigdy nie sprzyjało realizacji wielkich projektów, mających ambicje wcielenia idei fundamentalnych. Taką ideą jest pokój, a jego realizacja, jak to zwykle bywa przy urzeczywistnianiu wartości uniwersalnych, domaga się dialogu i ustępstw na rzecz innych. Amerykańskie ambicje polityczne, a w szczególności specyficzny program walki z terroryzmem, podkopują fundamenty, na których opiera się polityka krajów rozwiniętych, realizowana od zakończenia II wojny światowej. Spadek wiarygodności jest wprost proporcjonalny do siły i znaczenia podmiotu występującego de facto przeciwko powszechnie akceptowanym i deklarowanym przy każdej okazji wartościom. USA, uważane za gwaranta światowego pokoju, przestrzegania praw człowieka i wolnego rynku, na skutek kontrowersyjnych działań stopniowo tracą zaufanie światowej opinii publicznej. Trudno ufać strażnikowi pokoju, który wzywa do wojny. Kłopoty ze znalezieniem bezpośredniego uzasadnienia ataku na Irak tylko powiększają deficyt wiarygodności i powszechną niechęć. Trudno współpracować z państwem, które najpierw w imię wolnego rynku nakłania liczące się potęgi ekonomiczne do otwarcia swoich rynków, a następnie wobec własnej gospodarki realizuje silną politykę protekcjonistyczną. O licznych przykładach przemilczania łamania praw człowieka w jednych przypadkach i zdumiewającej troski w innych, długo by wspominać. "Z kim przestajesz, takim się stajesz". W tej sytuacji współpraca z USA, szczególnie prowadzona w newralgicznych punktach, niesie ze sobą ryzyko kryzysu wiarygodności najbliższych sojuszników w oczach własnych wyborców. Nawet najwierniejsi zaczęli to rozumieć.

Paradygmat siły kontra paradygmat prawa

Trzeba wreszcie przestać wierzyć, jakoby Amerykanie i Europejczycy mieli wspólną wizję, mieszkając na jednej planecie -- powiada Robert Kagan, były wysoki urzędnik Departamentu Stanu USA[1] . Kontynuując, twierdzi, iż Europa traci na znaczeniu militarnym, a mówiąc ściślej, transcenduje optykę siły, zwracając się ku projektowi świata rządzonego regułą wzajemnego uznania i respektu, opartego na prawie oraz zasadzie kompromisu osiąganego na drodze negocjacji multilateralnych. Architekci współczesnej Europy kreślą wizję "posthistorycznego raju", gdzie powszechna prosperita wyeliminowała konflikty, umożliwiając urzeczywistnienie kantowskiej idei wiecznego pokoju. Stany Zjednoczone, przeciwnie, coraz bardziej wplątane w gordyjskie węzły historii, konstruują militarną hiperpotęgę w zanarchizowanym świecie Hobbesa, w którym, aby przetrwać, należy oprzeć się na potędze oręża. Nie wyklucza to istnienia porządku liberalnego wraz z szerokim wachlarzem wolności, jednak gwarancją ich istnienia nie jest już litera prawa, lecz potencjał militarny, trzymający w szachu pozostałych aktorów chaotycznej rzeczywistości i permanentnej bellum omnum contra omnes. Obrazowo rzecz ujmując, R. Kagan rysuje wizję Europejczyków stających się mieszkańcami Wenus, podczas gdy Amerykanie mentalnie mają upodabniać się do mieszkańców Marsa. Łączy ich coraz mniej, rozumieją się coraz rzadziej. Proces ten nie toczy się bez udziału świadomości. Europejczycy zdają sobie sprawę z rosnących różnic, jednocześnie odmawiając uznania zasadności wojennej taktyce Amerykanów, którzy w miarę utraty zaufania do środków dyplomatycznych stają się bardziej niecierpliwi i skłonni do użycia siły. Ci ostatni widzą świat w tonacji czarno-białej, natomiast dla Europejczyków gra jest bardziej złożona i bogata w wymykające się prostej klasyfikacji półcienie. Inny jest również sposób postrzegania celowości działań. Z jednej strony logika myślenia w kategoriach rozwiązań definitywnych: pojawiający się problem wymaga ostatecznego rozwiązania, zagrożenia wymagają wyeliminowania raz na zawsze. Z drugiej strony, miejsce totalizmu amerykańskiego zajmuje w Europie logika myślenia procesualnego, taktyki krokowej i zasady kompromisu osiąganego często na drodze żmudnych rokowań. Rosnąca przewaga militarna Stanów Zjednoczonych implikuje tendencję do polegania przede wszystkim na sobie, czyli załatwiania spraw samodzielnie przez układy unilateralne. Jest to bardzo zubożona odmiana dyplomacji. Przy tak miażdżącej przewadze jednej ze stron należałoby raczej mówić, posługując się językiem przegranych w wojnie 1914--1918 Niemiec, o "dyktatach" rozumianych jako skrajna forma układów asymetrycznych. Procesowi przemiany taktyki politycznej, zachodzącemu w pierwszym wymiarze na płaszczyźnie mentalnej, towarzyszy pogłębiająca się niechęć do wspólnych działań pod egidą ONZ, sceptycyzm wobec regulacji międzynarodowych i szeroko rozumianego ponoszenia wspólnej odpowiedzialności za sytuację w skali globalnej.

Europejczycy są bardziej subtelni, skłonni do rozwiązywania problemów drogą działań pośrednich, przez wpływ i dyplomatyczne środki perswazji. Częściej kalkulują możliwość porażki i częściej zadowalają się osiągnięciem celów cząstkowych. Chętniej również odwołują się do światowej opinii publicznej[2] . Mimo iż ostatnio często podnoszona kwestia transparentności funkcjonowania Unii Europejskiej (patrz deklaracja z Laeken 15 XII 2001) pozostawia wiele do życzenia, można odnieść wrażenie przynajmniej większego zrozumienia polityków Starego Kontynentu dla potrzeby klarowności i jawności działań.

Narodziny odmienności

Inspirującym zagadnieniem pozostaje znalezienie źródła różnicy między amerykańską i europejską percepcją polityki i świata. Choć silna jest pokusa szukania przyczyn w wymiarze świadomościowym, przejawiającym się w określonych charakterach narodowych, to ta droga poszukiwań nie wydaje się pewna. Pomocne będzie w tym momencie odwołanie się do historii. Jeszcze do niedawna Stany Zjednoczone chętnie posługiwały się polityką izolacjonizmu, wykorzystując dogodne położenie geograficzne. Pozostawiając skłóconą Europę samą sobie, USA mogły spokojnie budować potęgę gospodarczą zorientowaną w głównej mierze na dobrobyt wewnętrzny. Zaangażowanie się w obie wojny światowe było konsekwencją bezpośredniego ataku na Stany Zjednoczone: Niemiec w 1917 r. -- zatopienie okrętu pasażerskiego "Lusitania" -- oraz w 1941 r. -- atak Japończyków na Pearl Harbour. Pomijamy spekulacje nt. zatajenia informacji o ataku, mającego na celu sprowokowanie Amerykanów do przystąpienia do wojny. Do II wojny światowej Europa pozostawała motorem największych konfliktów zbrojnych, egzekutorem ucisku kolonialnego, poligonem doświadczalnym totalitaryzmu nazistowskiego i komunistycznego. Europejczycy pierwsi zaczęli budować obozy koncentracyjne, a już w czasach rozkwitu kulturalnego doby Renesansu (żeby nie szukać wcześniej...) Machiavelli sformułował ponadczasowe ramy realpolitik, później jeszcze doskonalone na drodze krwawej empirii. Owszem, należy przyznać, iż w Europie narodziły się koncepcje współpracy międzynarodowej opartej na racjonalnym prawie i pokoju, idee demokracji i praw człowieka. Jednak czekały one dosyć długo na możliwość realizacji, ustępując miejsca polityce krwi i żelaza, która doprowadziła do potęgi pruskie Niemcy, uosobienie bezwzględności i dominacji rozwiązań siłowych. Przykłady można by mnożyć. Całkiem proste rozumowanie prowadzi do postawienia tezy, iż gdyby Europa pozostała pierwszym aktorem na scenie militarnej, to prawdopodobnie kontynuowałaby politykę siłową, za którą tak potępia dzisiejsze Stany Zjednoczone. Zatem zmiana optyki przemocy na optykę prawa i dyplomacji wydaje się podyktowana bardziej utratą światowej hegemonii niż wolnym wyborem, o ile takowy jest w polityce możliwy... Warto pamiętać o tym, oceniając intencje amerykańskich polityków.

Przeciwnie przedstawia się historia Ameryki. Aż do II wojny światowej jest to historia realizacji wartości leżących u podstaw współczesnej demokracji. Oczywiście nie mogło zabraknąć odchyleń z głównego kursu, jak np. eksterminacja Indian czy wojny na Morzu Karaibskim, niemniej jednak zasługi Ojców Założycieli dla kształtu nowoczesnego państwa i kultury prawnej Zachodu są niepodważalne. Wystarczy wspomnieć Deklarację Niepodległości, do dzisiaj wzorcową dla wielu krajów konstytucję USA czy zasadę "hamulców i równowagi" między głównymi typami władz w demokratycznym państwie. Decydujący udział w zwycięstwie nad państwami "osi", następnie rola animatora opozycji antykomunistycznej, wreszcie rozpad Układu Warszawskiego, pozwalały Stanom Zjednoczonym na stopniowe przeformułowania paradygmatu politycznego i coraz bardziej zdecydowaną budowę własnej potęgi. Nasuwa się wniosek rodem ze szkoły politycznych neorealistów, iż pierwszym motywem działania politycznego jest realizowane przez przemoc dążenie do zabezpieczenia własnych interesów. Dominujący do 11 września 2001 r. paradygmat neoliberalny, upatrujący u korzeni polityki wolę podyktowanej rozumem współpracy, sprawdzał się w dobie wszechobecnej wiary w potęgę i uniwersalizm wolnego rynku przynoszącego dobrobyt ekonomiczny i znoszącego potrzebę stosowania rozwiązań siłowych. Wyrazem tego typu rozumowania był "Koniec historii" F. Fukuyamy, w którym autor wyrażał optymistyczną wiarę w demokrację i gospodarczy liberalizm, niosący pokój wszystkim ludziom dobrej woli. Jednak ludzka wola jest zmienna, i trochę racji mieli mówiący, iż to byt określa świadomość. Wystarczy mieć wystarczająco dużo władzy, aby móc oportunistycznie żonglować ideowymi deklaracjami.

Rozterki sojuszników

Perspektywa ataku na Irak wzbudza liczne kontrowersje w łonie nawet najbliższych sojuszników. Tony Blair, najwierniejszy z wiernych, musi stawić czoło rosnącej opozycji wobec projektu udziału wojsk brytyjskich w ewentualnej agresji. Arcybiskup Canterbury, Rowan Williams, przewodzi grupie chrześcijan, którzy zebrali kilka tysięcy podpisów pod petycją przeciwko wojnie. Publiczna inicjatywa organizacji katolickiej Pax Christi ilustruje wzrost antyrządowych nastrojów. Zakłopotanie Blaira jest tym większe, że to premier osobiście mianuje arcybiskupa. Politycy również wyrażają swoje obiekcje. Lewicowa frakcja Partii Pracy oraz spora grupa związków zawodowych jest przeciwna udziałowi Wielkiej Brytanii w kampanii na Bliskim Wschodzie, głównie z obawy przed rozprzestrzenieniem się konfliktu na inne kraje arabskie. Konserwatyści, dotąd lojalni wobec Stanów Zjednoczonych, są podzieleni. Wpływowe lobby weteranów popiera interwencję, wyrażając gotowość podjęcia ryzyka wojny długiej i moralnie niepewnej. Część prawicowej prasy, na czele z "Daily Mail", nie kryje sceptycyzmu wobec braku dowodów na istnienie w irackich arsenałach broni masowej zagłady. Liberalni demokraci wzywają rząd do włączenia się w szeregi krajów europejskich przeciwnych interwencji. Ich zdaniem ani Wielka Brytania, ani Francja czy Niemcy nie dysponują wystarczająco dużym potencjałem, by skutecznie towarzyszyć potędze militarnej USA. Poza tym udział w wojnie niesie ze sobą ryzyko kryzysu gospodarczego, będącego konsekwencją podniesienia cen ropy. Czerwcowy spadek produkcji przemysłowej wzmacnia i tak już poważne obawy. Minął czas bezkrytycznej akceptacji solidarności Blaira z USA. W świetle sondażu przeprowadzonego przez telewizyjny Channel Four ponad połowa Brytyjczyków deklaruje sprzeciw wobec udziału swego kraju w kampanii, popieranej przez 34% populacji.

Saddam Husajn już odcisnął swe piętno na wynikach wyborów kanclerskich w Niemczech. Schröder wraz z Chirackiem mówią jednym głosem: bez zielonego światła ONZ nie może być mowy o jakimkolwiek udziale Niemiec i Francji w wojnie z Irakiem. Pozycja Niemiec w świetle najnowszej historii jest wyjątkowo niezręczna. Po II wojnie światowej każda decyzja wysłania oddziałów Bundeswehry kosztuje kolejnych kanclerzy wiele wysiłku. Schröder nie przestaje powtarzać, że Niemcy nie są już uwikłani w wojenną przeszłość, kwestionując nawet możliwość finansowego wsparcia USA w możliwym konflikcie. W wywiadzie udzielonym dziennikowi "Bild" wyraził poważne wątpliwości wobec dalszej efektywności koalicji antyterrorystycznej, dość sprawnie funkcjonującej podczas wojny w Afganistanie. Sekretarz generalny SPD, Franz Muntefreng, posuwa się dalej, wykluczając możliwość udziału Niemiec w wojnie na Bliskim Wschodzie bez względu na zgodę lub sprzeciw ONZ. Odmowa udziału wojsk niemieckich w ataku na Irak była kartą przetargową w walce o poparcie elektoratu. Obie strony sceny politycznej usiłują dowieść przed narodem, że Niemcy są krajem wolnym w swych wyborach, wolnym od nacisków USA i wolnym od dziedzictwa przeszłości. Kandydat chrześcijańskich demokratów, Edmund Stoiber, unikał jednoznacznych wypowiedzi, traktując pytanie o udział w konflikcie jako hipotetyczne, chociaż chadecki specjalista od spraw międzynarodowych Wolfgang Schlaube krytykował Schrödera za politykę izolacjonizmu i osłabianie nacisku ONZ na Irak w kwestii kontroli arsenałów. Hans-Dietrich Genscher dorzuca, że jakkolwiek sprzeciw wobec wojny w Iraku jest uzasadniony, to jednak kanclerz wybrał niewłaściwą drogę. Zamiast współdziałać z państwami Piętnastki i argumentować z pozycji we wspólnym szeregu, przemawia własnym głosem, podporządkowując rację stanu kampanii przed wyborami kanclerskimi 22 września.

Azja także przechodzi na pozycje antyamerykańskie. Mające długą tradycję nastroje niezadowolenia wobec polityki USA w tym regionie wezbrały na sile wobec perspektywy ataku na Irak. Stany Zjednoczone, mieszając się w problemy półwyspu koreańskiego, robią Korei Południowej niedźwiedzią przysługę. Seul usiłuje z mniejszym lub większym powodzeniem układać sobie stosunki z nieobliczalnym sąsiadem, podczas gdy Amerykanie wykazują, zdaniem polityków południowokoreańskich, brak taktu, koniecznego do załatwiania na Dalekim Wschodzie nawet najprostszych spraw[3] . Całkiem świeże wznowienie współpracy Japonii z Koreą Północną częściowo wpisuje tę pierwszą w krąg nastrojów antyamerykańskich, wzmocnionych popularną ideą solidarności krajów Azji. Podobne skutki przynosi negatywny stosunek Amerykanów do Chin kontynentalnych. Podkreślanie permanentnego zagrożenia ze strony Państwa Środka, antagonizowanie i tak już trudnej relacji na linii Pekin-Taipei, nie służy interesom państw Dalekiego Wschodu, dla których Chiny są często pierwszym partnerem handlowym. Podtrzymywanie nikomu niepotrzebnej wrogości leży jedynie w interesie Stanów Zjednoczonych, postrzegających Chiny jako rosnącego w siłę konkurenta. Paradoksalnie, nawet mieszkańcy Tajwanu nie podzielają czarnowidztwa swoich polityków pozostających pod niemałym wpływem amerykańskich kolegów. Trudno jednak, po serii groźnych incydentów, zmienić nagle optykę i wyciągnąć rękę w stronę potężnego sąsiada. Jak dotąd ludność Tajwanu jest skazana na kontynuację obcej swoim interesom polityki USA. Także konflikt palestyńsko-izraelski odbija się głębokim echem w tej części świata. Nie sprawdza się lansowany przez Waszyngton sposób traktowania tego konfliktu jako sprawy lokalnej[4] . Ogień tlący się w Izraelu wciąż podtrzymuje stan pogotowia na Bliskim Wschodzie, wpływając coraz silniej na radykalne grupy islamistów na Filipinach, w Malezji i Indonezji, największym muzułmańskim państwie świata[5] . Wojna ta dawno przestała być konfliktem terytorialnym, stając się konfliktem religijnym, a idąc jeszcze dalej, potencjalnie, huntingtonowskim starciem cywilizacji. Wynika to z faktu, iż Stany Zjednoczone jawią się w świadomości mieszkańców krajów muzułmańskich jako personifikacja, idiom świata zachodniego, stanowiącego zagrożenie dla wartości i kultury islamu. Dodajmy do tego odmowę podpisania traktatu z Kioto, odrzucenie w pierwszym momencie pomocy NATO podczas wojny w Afganistanie, niezgodę na utworzenie Międzynarodowego Trybunału Karnego, używanie min przeciwpiechotnych oraz szczególnie lansowaną w perspektywie agresji na Irak politykę "pierwszego uderzenia", aby podzielać nasuwające się wrażenie, że USA coraz mniej liczą się ze zdaniem innych[6] .

Europejska propozycja

Przez stulecia narody i państwa i sięgały po broń, i wywoływały wojny przeciwko sobie w celu zdobycia kontroli nad kontynentem europejskim. Niszczące rezultaty dwóch krwawych wojen światowych oraz osłabienie pozycji Europy w świecie przyniosły przekonanie, że tylko pokój i skoncentrowane działania mogą urzeczywistnić marzenie o silnej, zjednoczonej Europie[7] . Tymi słowami rozpoczyna się Deklaracja z Laeken poświęcona przyszłości Unii Europejskiej. Akcent kładziony na politykę pokojową, metody rozwiązywania napięć na drodze negocjacji i zabiegów dyplomatycznych, wiara w moc litery prawa, zostały uprawomocnione przez umieszczenie ich w wiodących dokumentach UE. Politycy podkreślają wolę definitywnego zerwania z demonami przeszłości. Jest to novum w świadomości politycznej Europy, owoc dojrzewający ledwie od zakończenia II wojny światowej. W słynnym już przemówieniu nt. przyszłości Europy, wygłoszonym na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie 12 maja 2000 r., Joschka Fischer powiedział: Od 1945 r. w sercu koncepcji Europy była i zawsze będzie wola odrzucenia systemu opartego na pokoju westfalskim z 1648 r., z jego naczelną zasadą równowagi między mocarstwami realizującymi ambicje militarne[8] . Mimo iż jest to wypowiedź bliska europejskiemu idealizmowi politycznemu, to nie przestaje ona odzwierciedlać wizji polityki międzynarodowej Unii Europejskiej. Powszechnie deklarowane przejście od realizacji polityki równowagi do polityki opartej na odrzuceniu użycia siły pozwala na użycie terminu "system postmodernistyczny", w którym racja stanu i amoralizm teorii Machiavellego zostały zastąpione świadomością moralną, konstatuje wysoki rangą brytyjski dyplomata Robert Cooper[9] . Budowa nowego systemu politycznego jest nie tylko propozycją ograniczoną do Europy. UE ostatnio coraz częściej apeluje i realizuje w swoich działaniach dyplomatycznych wizję świata, w którym moralność i pokój oparte są na uniwersalizmie ludzkiego rozumu, w świetle kantowskiego projektu racjonalnego ładu światowego. Realizacja tegoż projektu staje się cywilizacyjną misją Europy w świecie, pozostającym jeszcze na etapie logiki przemocy, inspirującej nie tylko terrorystów i inne grupy politycznych ekstremistów, ale również Stany Zjednoczone, skutecznie wciągnięte przez atak 11 września w spiralę wzbierającej na sile agresji. W świecie globalizacji i pogłębiających się współzależności polityka USA oparta na paradygmacie siły jest zagrożeniem dla europejskiej misji wiecznego pokoju. W tej perspektywie atak na Irak to nie tylko konflikt militarny, ale również kolejny etap zmagania się obu wizji świata, tradycyjnej, opartej na przemocy, i nowej, postmodernistycznej, kładącej fundament pod pokój oparty na racjonalizmie homo sapiens. Podchodząc sceptycznie do próby urzeczywistnienia filozoficznej koncepcji, można pytać o szansę jej realizacji. Uzasadniona jest teza, iż europejska idea powszechnego pokoju zaczęła być realizowana w części świata chronionej militarną potęgą USA i w dalszym ciągu pozostaje od niej zależna. Praktycznie, to potencjał amerykańskiej armii zabezpieczał Europę Zachodnią przed zakusami Układu Warszawskiego, utrzymując w ten sposób kruchą równowagę między obu blokami. Dla Amerykanów sen o wiecznym pokoju może być tylko kolejną mrzonką europejskich polityków, mogących sobie pozwolić na snucie intelektualnych wizji w dobrze zabezpieczonej bibliotece, żeby nie powiedzieć cieplarni. W tej perspektywie, zamknięcie amerykańskiego parasola zmusiłoby Europejczyków do przyjęcia bardziej realistycznej postawy, a w konsekwencji nawet do zanegowania głoszonych idei oraz powrotu do realizacji polityki równowagi militarnej. Oznaczałoby to udzielenie poparcia Stanom Zjednoczonym wobec ataku na Irak. Jednak jeżeli rzeczywiście wizja pokoju opartego na moralnej polityce jest uwarunkowana obecnością anachronicznej potęgi militarnej, to nie przekreśla to znaczenia tej dość subtelnej polityki pokojowej. Parasol ochronny może być jedynie warunkiem przejściowym, niezbędnym do zainicjowania tejże polityki w świecie rządzonym przemocą. Następnie, na drodze ewolucyjnych przemian politycznych, gospodarczych i kulturowych mógłby ulegać stopniowemu ograniczaniu na rzecz intensyfikacji działań podejmowanych metodami dyplomatycznymi, w świetle coraz silniej respektowanej litery prawa. Jest to jednak możliwe w sytuacji, kiedy siła militarna pozostaje podporządkowana realizacji paradygmatu pokoju i prawa, będąc jedynie instrumentem, a nie faktyczną zasadą działania.

Inna demokracja i nowa suwerenność

Na fali amerykańskiej polityki antyterrorystycznej powraca interesująca dyskusja między Samuelem Huntingtonem a Francisem Fukuyamą, poświęcona przyszłemu obrazowi świata[10] . Pierwszy z nich, przepowiadając eskalację konfliktów między cywilizacjami, stymulowanych różnicami kulturowymi i religijnymi, wydaje się coraz bliższy prawdy, podczas gdy Fukuyama konsekwentnie broni bardziej optymistycznej wizji, w której liberalna demokracja, jako system polityczno-gospodarczy oparty na prawach człowieka, ostatecznie opanowuje cały świat, ogłaszając tryumf racjonalności nad jątrzącymi i anachronistycznymi przesądami religijnymi. Pomijając spór o to, kto ma rację, dyskusja nie przestaje owocować ciekawymi wnioskami. W konferencji wygłoszonej 8 sierpnia w Melbourne F. Fukuyama, podtrzymując pierwotną tezę o ostatecznym zwycięstwie demokracji, odniósł się do niej po raz kolejny, niuansując aspekt prawomocności ustroju demokratycznego. Oznacza to, że mimo kontrowersyjnej polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych nie można mówić o braku zgody co do pryncypiów demokracji liberalnej. Pojawiające się rozbieżności dotyczą ograniczeń władzy demokratycznej. Zdaniem Fukuyamy, dla Amerykanów nie ma legitymizacji władzy powyżej tej wykonywanej na poziomie państwa, opartej na konstytucji i wolnych wyborach. Prawomocność organów międzynarodowych pochodzi od większości elektoratu w poszczególnych państwach członkowskich, która głosowała za określonym składem własnych organów przedstawicielskich. Owa legitymizacja może zostać w każdej chwili wycofana na mocy decyzji władz państwa, czerpiących własną prawomocność z faktu wolnej elekcji. Zatem na poziomie międzynarodowym istnieje jedynie dosyć efemeryczna zgoda, zawarta między rzeczywistymi podmiotami wykonującymi legitymizowaną władzę. Całkiem przeciwnie Europejczycy, którzy uważają, że władza państwowa podniesiona do poziomu ponadpaństwowego, wspólnoty międzynarodowej, znaczy o wiele więcej aniżeli wykonywana w imieniu jednego państwa członkowskiego. Prawomocność skumulowana w organach międzynarodowych służy potem wykonywaniu poszczególnych decyzji, stanowiących aplikacje pryncypiów określających specyfikę ciała międzynarodowego[11] . Z kwestią legitymizacji władzy demokratycznej ściśle łączy się problem nowego rozumienia suwerenności państwowej. Rozbieżność zdań między Europą a Stanami Zjednoczonymi wobec ataku na Irak pozwala wysnuć, oprócz negatywnych, także pozytywny wniosek. Może wreszcie kraje Piętnastki zaczną silniej artykułować własne zdanie, podążając w kierunku bardziej klarownej i charakterystycznej polityki, realizowanej pod szyldem zjednoczonej Europy. Chcielibyśmy tego, ale wydaje się to mało prawdopodobne. Ostatnie zmiany w polityce USA dotykają również Unii Europejskej, budząc wątpliwości co do skuteczności raz już obranej polityki opartej na paradygmacie pokoju i międzynarodowego dialogu. Niby dlaczego UE miałaby pozostawać jedynym regionem świata, w którym nie obowiązuje stara logika przewagi militarnej, będącej czynnikiem decydującym w polityce międzynarodowej? Pokusa powrotu do wypróbowanych środków, przynajmniej na płaszczyźnie mentalnej, jest silna. Czy niewielki nawet w skali europejskiej zatarg między Hiszpanią a Marokiem, o wyspę Persil, nie jest jednym z przejawów żywotności starych metod? Bez wątpienia wyzwania płynące zza oceanu wystawiają na próbę koncepcje wypracowane w łonie UE. Radykalizacja sytuacji międzynarodowej może się przyczynić do osłabienia suwerenności wspólnotowej, powodując rozluźnienie kooperacji także na płaszczyznach innych niż militarna[12] . Sytuacja jest tym bardziej złożona, że w ślad za możliwym powrotem do priorytetowej realizacji interesów narodowych nie idzie realna siła wojskowa. Trudno porównywać symboliczne znaczenie arsenałów europejskich z bezprecedensową w historii świata potęgą Stanów Zjednoczonych, zdolnych do przeprowadzenia operacji wojskowej w dowolnie wybranym rejonie świata. Pod naciskiem kampanii Busha Unia zaczęła rozumieć znaczenie armii w realizacji celów politycznych, także tych z palety rozwiązań pokojowych. Zwiększenie arsenałów może okazać się konieczne w procesie przekształcania UE ze struktury ekonomicznej w organizm polityczny.

Dylemat globalizacji

Zapewne politycy Białego Domu niejednokrotnie odczuwali rozdrażnienie melanżem uporu i niezdecydowania ze strony krajów Europy Zachodniej. To tak jakby u nóg olbrzyma kręcił się mały piesek, niby pomagając, a w rzeczywistości utrudniając marsz zdecydowanego na wszystko przewodnika. Trzeba przyznać, że USA, w dużym stopniu przyczyniając się do wzrostu tempa globalizacji, zaczynają coraz boleśniej odczuwać jej skutki[13] . W świecie coraz silniejszych zależności coraz trudniej jest działać w pojedynkę. Nie ma wiele miejsca na teatr jednego aktora, a chór głosów zastępuje niedawnych solistów. Jeżeli jednak Stany Zjednoczone usiłują działać wbrew logice globalizacji, to świat ryzykuje trudne do przewidzenia konsekwencje. Nieciekawy scenariusz dla pasażerów jadących pociągiem, którego maszynista zwiększa prędkość i jednocześnie naciska hamulce.

Dominik Ciołek SJ , ur. 1974, absolwent filozofii w Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej "Ignatianum" w Krakowie, studiuje politologię na Uniwersytecie Warszawskim. Mieszka w Warszawie.


Przypisy

[1] R. Kagan, Puissance americaine, faiblesse européenne, "Le Monde", 27 VIII 2002 r.; Policy Review, No. 113; http://www.policyrewiev.org/JUN02/kagan.html. Powrót

[2] Tamże. Powrót

[3] http://www.foreignaffairs.org/20020501faessay8059/victor-d-cha/korea-s-place-inthe-axis.html. Powrót

[4] Por. http://www.wrmea.com/archives/junejuly2002/0206008.html. Powrót

[5] J.-C. Pomonti, L'oulema indonesien Abu Bakar Baashir repond a Washington: "Nous nous battrons", "Le Monde" 16 VIII 2002 r. Powrót

[6] Wyliczanie różnych aktów odmowy współpracy USA z innymi krajami świata stało się stałym punktem publikacji poświęconych bieżącej sytuacji w polityce międzynarodowej. Powrót

[7] http://www.msz.gov.pl/Unia Europejska/laeken deklaracja.html; http://europa.eu.int/futurum/documents/offtext/doc151201-en.html. Powrót

[8] R. Kagan, L'Europe postmoderne, "Le Monde", 28-29 VII 2002 r. Powrót

[9] Tamże. Powrót

[10] Zob. C. Nigoul, Rupture ou continuité?, "L'Europe en formation", nr 1/2002, s. 62-63. Powrót

[11] F. Fukuyama, Craquements dans le monde occidental, "Le Monde", 16 VII 2002 r., cyt. za "International Herald Tribune", 9 VIII 2002 r. Powrót

[12] Por. Z. Laidi, L'Amerique se deploie, l'Europe se replie, "Le Monde", 6 VIII 2002 r. Powrót

[13] Zob. R. Reich, L'economie mondialisée, Paris 1993, s. 110-111. Powrót

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama