Waszyngtońska zagadka

Jak może zmienić się polityka zagraniczna USA po wyborach prezydenckich 2004?

Zarówno „Condie" jak Asmus mogą być dobrymi partnerami dla Polski, pod jednym warunkiem, że nasza polityka będzie jasna i klarowna, i że - zwłaszcza w wypadku polityki wschodniej - potrafimy przedstawić Amerykanom sensowne projekty konkretnych działań, nie ograniczając się do deklarowania lojalności i braku własnych pomysłów.

Ostatnia prosta amerykańskich wyborów właśnie przed nami. Odbyły się konwencje wyborcze republikanów i demokratów, wiadomo ile kto ma pieniędzy na kampanię, wiadomo też, że kandydaci idą prawie łeb w łeb. Zdecyduje niewielka grupa wyborców jeszcze nieprzekonanych.

Stany Zjednoczone odgrywają decydującą rolę w światowej polityce, a ich prezydent jest najpotężniejszym człowiekiem świata. Dla nikogo więc nie powinno być obojętne, kto amerykańskie wygra. I chociaż nie mamy wpływu na ich wynik, to warto zastanowić się, który z kandydatów - już oficjalnych - będzie lepszy z polskiego punktu widzenia.

Naturalnie każdy ma swoje sympatie ideologiczne. I nie ukrywam, że bardziej podoba mi się jako polityk George W Bush niż John Kerry. Bardziej podoba mi się również polityczne otoczenie Busha - konserwatyści i neokonserwatyści, twardo broniący wartości zachodniej cywilizacji w epoce cywilizacyjnego starcia. Nawet wtedy, gdy wiceprezydent Dick Cheney deklaruje swoje wsparcie dla idei tzw. małżeństw homoseksualnych, to jasno mówi, że jest to jego prywatne zdanie wynikające z uwarunkowań rodzinnych (córka wiceprezydenta jest aktywistką ruchu „kochających inaczej") i nie będzie starał się zmieniać polityki prezydenta, który jest twardym przeciwnikiem takiego pomysłu.

Warto jednak skupić się na rzeczy w polityce amerykańskiej nadzwyczaj ważnej - pomysłach na politykę zagraniczną. To bowiem, bez względu na ideowe sympatie, powinno być dla Polaków podstawowym kryterium oceny administracji w Waszyngtonie.

Poziom debaty politycznej w polskich mediach wyznaczają od pewnego już czasu brukowce. Stosunki polsko-amerykańskie wedle tej prasy obracają się wokół sprawy zniesienia wiz do USA. Podobnie zresztą jak Ustawa o ubezpieczeniach zdrowotnych wedle większości mediów sprowadza się do zniesienia tak zwanych przywilejów dla VIP-ów. Nie muszę chyba przekonywać czytelników „Przewodnika", że jest to krzycząca brednia. Wizy do Ameryki zostaną zniesione, co więcej - mogą być zniesione dość szybko, jeżeli Polacy przestaną łamać amerykańskie prawo, pracując na czarno. Sami narzekamy często na nielegalnych pracowników ze Wschodu. A na dodatek, nie chcemy zrozumieć, że fundamentem Ameryki jest powszechny szacunek dla prawa i wymóg mówienia prawdy we wszelkich oficjalnych wypowiedziach. Także w deklaracjach wizowych. Potem reagujemy zdziwieniem, że konsul amerykański nie chce dać wizy bezrobotnemu spod Łomży, który zapewnia, że jedzie do Chicago tylko po to, by zwiedzać zabytki i cieszyć oczy widokiem jeziora Michigan.

Sojusznik a nie wasal

Polska jest i pozostanie sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w najbliższych latach. Pytanie, czy będziemy sojusznikiem pierwszej kategorii, traktowanym po partnersku, czy krajem uznawanym za europejską wersję republiki bananowej. To pierwsze pytanie, które warto zadać kandydatom do prezydentury. Pytanie drugie - jeszcze ważniejsze - to pytanie o stosunek USA do Rosji. I tego, co dzieje się na obszarze postsowieckim. Kwestia trzecia to problem przyszłości NATO oraz relacji Ameryki z państwami „Starej Europy". I problem czwarty, najbardziej gorący dziś, ale z prezentowanego zestawu chyba najmniej ważny, to Irak.

Jeśli idzie o sposób traktowania Polski, zakładam, że nastąpi zmiana władzy w Warszawie, bo ekipa postkomunistyczna zawsze będzie traktowana w Waszyngtonie z podejrzliwością i wzajemnie będzie zmuszona do zachowań wasalnych, musząc udowadniać, że na trwałe porzuciła lojalność wobec świata, z którego wyszła. Ludzie z obozu solidarnościowego - kim by nie byli - będą oczekiwali od USA partnerstwa. Pytanie, jak zostanie to przyjęte nad Potomakiem?

Wiadomo, że obecny sekretarz stanu Colin Powell nie będzie ubiegał się o to stanowisko w razie reelekcji prezydenta Busha. Na waszyngtońskiej giełdzie do niedawna za głównego kandydata do fotela po Powellu uchodził Paul Wolfovitz, neokonserwatywny intelektualista i ojciec amerykańskiej polityki wobec Bliskiego Wschodu. Przy tym przyjaciel wiceprezydenta Cheney'a i czołowy zwolennik unilateralizmu, czyli twardego egzekwowania przez Stany Zjednoczone roli jedynego światowego mocarstwa. Mniej więcej od maja akcje Wolfovitza jednak spadają i coraz częściej mówi się, że sekretarzem stanu podczas drugiej kadencji ma być najpotężniejsza kobieta współczesnego świata, czyli Condolezza Rice. Co prawda „Condie" zniknęła ostatnio z pierwszych stron gazet, ale nieodmiennie jest przyjacielem domu Bushów i jedną z kreatorek amerykańskiej polityki szczególnie wobec Rosji. Niewątpliwie doświadczenie sowietologiczne pani Rice jest cenne. Wydaje się wszakże, że to właśnie ona jest jedną z autorek polityki otwarcia na Rosję. Polityki, która doprowadziła do przymykania oczu przez Waszyngton zarówno na zbrodnie wojenne w Czeczenii, jak i na politykę ekspansji uprawianą przez ekipę Putina. Istotne jest również zaangażowanie Condolezzy Rice w politykę naftową. Przed wejściem do rządu była ona szefem rady nadzorczej wielkiego koncernu naftowego Chevron. Koncernu, który znakomicie układał sobie współpracę z Rosjanami. Między innymi dogadując się w sprawie budowy rurociągu z Kazachstanu do Noworosyjska. Można się więc obawiać, że jako sekretarz stanu pani Rice prowadziłaby niezbyt „asertywną" politykę wobec Rosji. Dotyczy to zresztą całej administracji republikańskiej, która wyraźnie nie chce sporu z Moskwą na obszarze Ukrainy i Białorusi, „odpuszczając sobie" te kraje i koncentrując zainteresowanie na Gruzji i państwach Azji Środkowej. Groźny z naszego punktu widzenia handel - np: Ukraina za Gruzję jest w wykonaniu republikanów niestety możliwy.

Lepiej przedstawiają się perspektywy polityki republikańskiej wobec Europy. Tutaj twardy unilateralizm sprawia, że możemy liczyć na trwale wspieranie orientacji przeciwnej tandemowi francusko-niemieckiemu, co powinno wzmacniać pozycję Polski i ułatwiać naszą współpracę z Wielką Brytanią czy Danią. Amerykanie w wersji republikańskiej doszli również do wniosku, że

NATO jest ciągle użytecznym instrumentem w polityce zagranicznej, będą więc wspierali rozwój tej organizacji, co jest jak najbardziej pożądane z punktu widzenia polskiego interesu narodowego, zarazem jednak zapowiadają wycofanie sporej części wojsk amerykańskich z Europy.

Bazy

Podczas niedawnego spotkania z grupą weteranów w Cincinatti, Ohio, prezydent Bush ogłosił plany przegrupowania sił amerykańskich, co w dużej mierze oznaczać by miało sprowadzenie, w ciągu dekady, około 60 do 70 tysięcy żołnierzy z powrotem do baz w USA. Przede wszystkim należy potraktować tę wypowiedź jako element gry przedwyborczej. Projekt unowocześnienia i przegrupowania amerykańskich sił wojskowych przygotowywany jest przez Pentagon od kilku lat. Jest on wciąż przedmiotem debaty i samo „przepchnięcie" go przez Kongres zajmie co najmniej następny rok. O gotowej wizji nie ma co mówić. Powód, dla którego sztab wyborczy Busha zdecydował się wykorzystać ten wątek w trakcie kampanii wyborczej, jest oczywisty. - Bush przedstawił projekt „Nowej Postawy Militarnej" w Ohio, ponieważ jest to tak zwany „stan wahadłowy", bez wyraźnych preferencji dla republikanów czy demokratów, a jednocześnie dotknięty bezrobociem i recesją — mówi z zastrzeżeniem anonimowości ekspert do spraw wojskowych z Waszyngtonu. - Przeniesienie baz wojskowych do poszczególnych stanów oznaczałoby impuls ekonomiczny. Dla znużonych wojną w Iraku Amerykanów brzmi to również jak „chłopcy wrócą do domu", a to dobrze brzmi przed wyborami.

Były sekretarz obrony Les Aspin krytykował taki pomysł, pisząc, że w wypadku konfliktu (na przykład na Bliskim Wschodzie), należy w ciągu kilku pierwszych godzin zająć pozycje strategiczne, w przeciwnym przypadku „traci się grunt, który jest trudny do odzyskania". „Washington Post" komentuje: „konflikty ostatniej dekady miały miejsce w Bośni, Kosowie, Afganistanie i Iraku; Afryka to rosnące zagrożenie; żadne z tych miejsc nie jest położone bliżej Kansas niż Niemiec".

W takim rozdaniu nie możemy liczyć na przeniesienie istotnych baz wojskowych z Niemiec do Polski. Ze skromnych przecieków do prasy wynika, że instalacje wojskowe mogą się znaleźć w Rumunii i Bułgarii. My możemy liczyć zapewne wyłącznie na bazy będące składami wojskowymi, czy też lotniskami gotowymi do użycia w razie wzrostu napięcia. A ich obecność nie stanowi ani szczególnego bodźca dla lokalnej gospodarki, ani też nie jest poważnym „militarnym parasolem" nad naszym terytorium.

Demokraci

W wypadku sukcesu Johna Ker-ry'ego szefem amerykańskiej dyplomacji zostanie prawdopodobnie Ronald Asmus, stary przyjaciel Polski, jeden z ludzi najbardziej zasłużonych podczas przyjmowania naszego kraju do NATO. Ale i w tym wypadku prawdopodobna większa twardość Ameryki wobec planów odbudowy imperium przez Putina będzie zrekompensowana pojednawczą postawą wobec starych państw Unii Europejskiej. O ile więc będziemy mogli liczyć na większe wsparcie polskiej polityki wschodniej, o tyle wobec partnerów unijnych pozostaniemy osamotnieni.

Sądzić należy, że ekipa demokratyczna nie zmieni zaangażowania amerykańskiego w Iraku, będzie natomiast bardziej pragmatyczna, nie licząc na możliwość zbudowania demokracji w tym kraju, co było sztandarowym hasłem neokonserwatystów. Z wypowiedzi podczas kampanii wyborczej można też wnosić, że demokraci byliby zdecydowanie bardziej ostrożni z wycofywaniem wojsk amerykańskich z Europy. Czyli, być może, moglibyśmy liczyć na zainstalowanie prawdziwych baz US Army w Polsce, a co za tym idzie na realne zyski finansowe.

Obie wersje amerykańskiej polityki zagranicznej - republikańska i demokratyczna - będą różniły się szczegółami. Przedstawione wyżej założenia zostaną zmodyfikowane przez życie i przez analizę amerykańskiej racji stanu. Zarówno „Condie" jak Asmus mogą być dobrymi partnerami dla Polski pod jednym warunkiem, że nasza polityka będzie jasna i klarowna, i że - zwłaszcza w wypadku polityki wschodniej - potrafimy przedstawić Amerykanom sensowne projekty konkretnych działań, nie ograniczając się do deklarowania lojalności i braku własnych pomysłów. Kluczem do sukcesu polityki zagranicznej pozostaje bowiem pojęcie partnerstwa i interesu narodowego. Warto, byśmy oba rozumieli podobnie jak Amerykanie.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama