Do czego doprowadzi lewicowe podejście do gospodarki
Zaniechanie prywatyzacji skończy się ogólną biedą,
bezrobociem i (miejmy nadzieję),
ucieczką dotychczasowych elit politycznych na Bahamy
Zaledwie pięć procent naszego społeczeństwa uważa, że sytuacja gospodarcza kraju jest dobra. Osiemdziesiąt procent tegoż samego społeczeństwa jest przeciwna prywatyzacji. Problem polega na tym, że w całym demokratycznym wolnorynkowym świecie przedsiębiorstwa prywatne uzyskują lepsze wyniki, niż państwowe. Prywatny szanowany przez państwo przedsiębiorca to fundament gospodarki i jedyna droga do dobrobytu. Nie ma absolutnie żadnej praktycznej podstawy, która pozwalałaby wierzyć, że w Polsce może stać się inaczej.
O tym, że sektor państwowy pozbawiony wolnego rynku pracuje źle, przekonaliśmy się wszyscy na początku lat 90. ubiegłego wieku, kiedy to okazało się, że sami nie chcemy kupować jego produktów. Nie chcieliśmy, bo były po prostu kiepskie i zbyt drogie. Dzisiaj, gdyby ktokolwiek do pracy w ogrodzie kazał nam kupić łamiący się szpadel po cenie wyższej od ceny solidnego szpadla, który posłuży nam przez lata, uznalibyśmy go za wariata. Za wariatów nie chcemy jednak uznać polityków, którzy każą nam przepłacać w różnego rodzaju podatkach pośrednich i bezpośrednich za miliardy łamiących się „szpadli” — nawet wtedy, gdy nie jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami ogrodu.
W roku 1991 nie mieliśmy jeszcze żadnych wątpliwości co do tego, że musimy wprowadzić wolny rynek, a naszą gospodarkę trzeba sprywatyzować. Trzeba, bo prywatyzacja, wolność gospodarcza i rozwój przedsiębiorczości to z definicji konieczna podstawa funkcjonowania realnej demokracji. Upaństwowienie skutkuje czymś dokładnie przeciwnym, zachowując jedynie pozory władzy narodu. Przypominam, że w PRL również odbywały się wybory, ale ówczesny ustrój z demokracją nie miał nic wspólnego.
Początkowy prywatyzacyjny entuzjazm pod kolejnymi rządami skutkował spowalnianiem procesów prywatyzacyjnych. Prywatyzację największych i najbardziej obciążających nasze kieszenie branż, takich jak górnictwo czy hutnictwo, kolejne rządy odkładały na potem, bojąc się społecznych protestów. Rozliczanie z prywatyzacji kolejnych rządzących ekip wypada zdecydowanie na korzyść obozu posierpniowego, choć i ten popełnił wiele błędów zaniechania. Skutkiem nieodpowiedzialnej polityki kolejnych ekip państwowe nieracjonalnie zarządzane molochy wpadały w długi. Państwowe firmy zalegały z płaceniem podatków, składek na ubezpieczenie społeczne, wreszcie nie płaciły swoim kontrahentom, stale pogarszając kondycję polskiej gospodarki. Siłą rzeczy do budżetu nie wpływały zaplanowane pieniądze, rosła dziura budżetowa, a rząd pożyczał pieniądze w komercyjnych bankach, windując oprocentowanie kredytów powyżej progu opłacalności dla przedsiębiorców czy zwykłych szarych ciułaczy. Od dłuższego już czasu oprocentowanie kredytów nijak ma się do obniżek stóp procentowych orzekanych przez Radę Polityki Pieniężnej, na którą głównie ludowcy, socjaliści i wszelkiej maści populiści, specjalizujący się w wydawaniu cudzych, ciężko zarobionych pieniędzy, starają się zwalić odpowiedzialność za stagnację gospodarczą kraju. Banki tymczasem wolą pożyczać państwu, które w autorytecie prawa zedrze z obywateli kolejne podatki na spłatę długu publicznego, niż ludziom, których właśnie się obdziera.
Te pożyczone i wyciśnięte z podatków pieniądze obecny rząd w znacznej części przeznaczy na ratowanie rodzimych przedsiębiorstw. Do 2006 roku Skarb Państwa wyda na ten cel ponad 35 miliardów złotych, z czego ponad dwadzieścia na górnictwo (od roku 1990 branża ta wchłonęła już 30 miliardów złotych państwowych dotacji), a ponad 2,5 miliarda złotych na hutnictwo. Pozostałe środki z tej kwoty wpłyną do kas przemysłu stoczniowego, ZPChR-ów i innych firm. Frazeologia ratowania miejsc pracy w imię solidarności społecznej, tak miła uchu socjaldemokracji, trafia w Polsce na podatny grunt. Niestety, nie jest to nawet połowa prawdy.
Bezrobocie nie jest tylko skutkiem utraty pracy, ale bardziej niemożnością znalezienia nowej posady. Tymczasem zarówno w Polsce jak i na dużo lepiej rozwiniętym gospodarczo Zachodzie ani państwowe molochy, ani też wielkie prywatne Koncerny nie są liderami w tej materii — raczej redukują zatrudnienie, niż je zwiększają. Tak w Polsce, jak i w Unii Europejskiej najwięcej miejsc pracy generuje mała i średnia prywatna przedsiębiorczość. Ta jednak w myśl obecnych planów rządu wraz ze swoimi pracownikami będzie musiała sfinansować restrukturyzację zapuszczonych, niesprywatyzowanych do tej pory państwowych przedsiębiorstw. Nękana restrykcyjną polityką fiskalną, obciążeniami socjalnymi i samowolą aparatu urzędniczego może tego nie wytrzymać i zamiast zatrudniać — zacznie zwalniać.
Droga do powszechnej krainy socjalistycznej szczęśliwości wiedzie przez ogień walki klasowej — to prawda starsza od wodza Lenina. W III RP socjalizmu mamy coraz więcej, nic więc dziwnego, że robotnicy znowu występują przeciwko burżujom, pokładając nadzieję w opiekuńczym państwie. Wiara w to, że państwo może być sprawnym menadżerem, nie jest jedynie polską przypadłością. Ratowanie upadających firm przez ich upaństwowienie i utrzymywanie w ten sposób miejsc pracy dotknęła również Brytyjczyków. Spadkobiercy imperium, nad którym słońce nigdy nie zachodziło, w latach 70' zapłacili za to przekonanie pierwszym miejscem na liście najwolniej rozwijających się krajów w Europie.
Wśród polskiej socjaldemokracji wyczuwa się wyraźną niechęć do pełnej transformacji ustrojowej, prywatyzacji i decentralizacji. Obiecując wieczną pomoc, zaklinając nieomylną moc centrali (Narodowy Fundusz Zdrowia), odwracają uwagę społeczeństwa od istoty problemów nękających naszą gospodarkę.
Brak społecznej akceptacji dla prywatyzacji, oprócz lęku przed utratą pracy i wyidealizowanych wspomnień z „epoki Gierka”, blokuje jeszcze jedno przeświadczenie — 88 procent Polaków uważa, że prywatyzacja to przekręt. Zwolennicy takiej tezy znajdą na jej potwierdzenie wystarczająco dużą ilość przykładów. Jednak wszelkie analizy i badania potwierdzają inną prawdę — uśredniając efektywność sprywatyzowanych przedsiębiorstw, znacznie przewyższa efektywność tych państwowych. To przede wszystkim oznacza, że już do nich nie dopłacamy, a wręcz przeciwnie, budżet, czyli oświata, policja, sądy, opieka społeczna itd. tylko na tym zyskuje. Te sprywatyzowane przedsiębiorstwa i tak są mniej efektywne od tych nowo powstałych.
Demokracja to także samorządność i decentralizacja. Z natury rzeczy pewne zmiany łatwiej przeprowadzić na małych organizmach niż na dużych. Szybciej też można zaobserwować efekty tych zmian. Centrum Badań Regionalnych na zlecenie dziennika „Rzeczpospolita” przygotowało tzw. Złotą Setkę Gmin, a na zlecenie tygodnika „Wprost” ranking najgorszych polskich gmin. Podstawowa prawda wynikająca z tych dwóch badań jest taka, że są w Polsce gminy bogate, rozwijające się, remontujące drogi, w których powstają nowe miejsca pracy i gminy, w których dzieje się dokładnie odwrotnie. W tych pierwszych na ogół sprywatyzowano wodociągi, komunikację miejską, zakłady oczyszczania miasta, nawet żłobki czy przedszkola. W dobrych gminach nie tylko nie unikano zagranicznego kapitału, ale wręcz stwarzano mu jak najlepsze warunki, wydawano też wielokrotnie więcej na inwestycję.
W pierwszej trzydziestce najlepszych gmin znalazły się jedynie dwie zarządzane przez lewicę — Lubin (stolica polskiej miedzi) i Bogatynia (węgiel brunatny). Pozostałe były zarządzane przez osoby wywodzące się z ugrupowań prawicowych i konserwatywno-liberalnych.
W setce najgorszych gmin nakłady na administrację często wielokrotnie przekraczały te na inwestycję. Gminy najgorsze były najczęściej zarządzane przez przedstawicieli różnych lokalnych koalicji i lewicę. 70 procent prezydentów, burmistrzów i wójtów w tych gminach nie miało doświadczenia w zarządzaniu, ponad 80 procent miało za sobą praktykę w administracji za czasów PRL.
opr. mg/mg