Rozmowa ze Stefanem Stuligroszem, dyrektorem "Poznańskich Słowików" w 90-lecie jego urodzin
Obchody 90-lecia Pana urodzin są świętowaniem miłości do sakralnej muzyki, poprzez którą wyraża Pan umiłowanie Boga. Gdyby nuty można zamienić na pełne wdzięczności słowa...
— Opowiedziałyby, że życie jest świętem, jeśli tylko jest się dobrym człowiekiem, ma się oddanych przyjaciół i potrafi się zaufać mocy Bożej łaski, bo to właśnie wiara i modlitwa najbardziej mnie duchowo umacniają.
Czym jest dla Pana wiara?
— Postrzegam ją jako otwarcie się na dobroć Boga, który podarowuje spokój ducha, aby żyć w zgodzie z własnym sumieniem, a jednocześnie nie osądzać innych. Poza tym nie mamy do tego prawa, bo każdy z nas jest tak samo grzeszny. Kościół nie jest zgromadzeniem ludzi świętych, tylko świeckich, którzy powinni tworzyć wspólnotę opartą na współzależności — świadomości, że jesteśmy sobie potrzebni, musimy się nawzajem doceniać i sobie służyć, co nie ma nic wspólnego z uzależnieniem od drugiego człowieka. O byciu „człowiekiem” decyduje nie tylko kultura osobista, ale i „kultura serca”...
Wiara, którą chcę się dzielić poprzez swoją twórczość, jest pozbawiona fanatyzmu. To bardziej stan spokoju i duchowego dialogu.
Jakimi słowami najczęściej zwraca się Pan do Boga?
— Panie, obdarz mnie pokorą, silną wolą i umiejętnością zaparcia się siebie. Gardzę sprawami, które nie znajdują źródła w Tobie; uciekam przed ciszą, która Ciebie nie szuka. Twoja radość ogarnia mnie płomieniem niegasnącym...
Pokora oznacza „stanąć przy drzwiach”, zapukać i czekać, aż ktoś otworzy... A jeśli mowa o „płomieniu” — szczególnie „radosnym” wydaje mi się zdarzenie z czasów, gdy uczęszczałem do poznańskiego Gimnazjum św. Marii Magdaleny. Podczas jednej ze szkolnych gali, jako chórzysta, śpiewałem krakowiaka z opery Stanisława Moniuszki. W pewnej chwili ogarnęło mnie takie szczęście, że podszedłem do profesora Władysława Drzewieckiego, obróciłem się plecami do publiczności, i wraz z nim zacząłem dyrygować chórem...
...A po wojnie zastąpił Pan prof. Drzewieckiego i sam nauczał śpiewu...
— Zupełnie nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Byłem wtedy studentem konserwatorium Wyższej Szkoły Muzycznej. Ze względu na mój stosunkowo młody wiek przysłano profesora z Wągrowca, który „miał zaprowadzić porządek”. Nakazał uczyć „Międzynarodówki”, czego nie uczyniłem, bo było to niezgodne z moimi przekonaniami religijnymi — jak mawiała moja babcia Franciszka — „nie można ciągnąć Boga za nóżki, a diabła za różki”. Gdy dyrektor gimnazjum dowiedział się o tym, określił mnie jako „element wywrotowy”. Odtąd już nie miałem prawa nauczać.
Zameldował o moim „występku” panu Dobosiewiczowi — bezwzględnemu kuratorowi szkolnemu, który mógł mnie oskarżyć o występek przeciw prawu, za co — znając metody działania ówczesnych władz — można było stracić życie. Uratowała mnie... sąsiedztwo — mieszkałem „przez ścianę” z księdzem prałatem Leonem Skórnickim, prefektem, który po wojnie uczył we wspomnianym gimnazjum. Przez ponad trzy tygodnie, ilekroć przychodził do mnie pan Dobosiewicz, prałat „krył mnie”, mówiąc, że nie ma mnie w domu. Z czasem wszystko ucichło i pomyślnie wyszedłem z opresji... I choć sobie wtedy tego nie uświadamiałem, dzisiaj jestem pewny, że była to zasługa opieki Najświętszej Maryi Panny, której obecność nieustannie odczuwam.
Kiedy tej obecności doświadcza Pan najpełniej?
— Maryjnej łasce zawdzięczam właściwie całe swoje życie. Pamiętam kilka sytuacji, które pozwoliły mi to najgłębiej odczuć. Przygotowywaliśmy premierę Mszy w kościele pw. Wszystkich Świętych na Grobli w Poznaniu — „Missa Brevis” Giovanniego da Palestriny. Mieliśmy zaśpiewać podczas jednej Eucharystii. Byliśmy jednak tak rozśpiewani, że postanowiliśmy jeszcze zaśpiewać na kolejnym nabożeństwie. Tuż przed jego zakończeniem drzwi kościoła nagle się otworzyły i do świątyni wbiegli ludzie z uniesionymi rękami, po czym upadli na kolana i zaczęli głośno płakać. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Jak się później okazało, były to łzy szczęścia rodziców z powodu ocalonego życia swoich dzieci — chórzystów; trolejbus, którym większość z nas miała wracać do domów, wpadł w poślizg, a następnie zsunął się do rzeki — wszyscy jego pasażerowie zginęli.
Jest jeszcze inna historia... Pojechaliśmy na zlot młodzieży do Berlina, na spotkanie z Maxem Reimannem, zagorzałym komunistą. Przykazałem chórzystom, aby nie okazywali wrogości do ustroju, tylko zachowywali się jak artyści — ambasadorowie swojej ojczyzny. Byłem więc tym bardziej zdziwiony, gdy wezwano mnie na tzw. samokrytykę. Po drodze zmówiłem „Pod Twoją obronę”, a gdy dotarłem na miejsce, dowiedziałem się, że jeden z moich chórzystów... boksował portret Stalina i miałem się z tego wytłumaczyć. Stwierdziłem, że gdybym tam był, nie pozwoliłbym mu na to, gdyż „nie można tak traktować przywódcy, którego działania dają wolność”. Salę ogarnęła konsternacja... Gdy już szczęśliwie powróciliśmy z Berlina, dowiedziałem się, że na takie przesłuchania wzywa się osoby, które chce się pozbawić życia.
Nie bez przyczyny Matka Boska Częstochowska jest patronką dnia moich urodzin...
Dzieje „Poznańskich Słowików” dowodzą, że ich artystyczna siła wynika zarówno z talentów chórzystów, jak i z zachowania duchowej niezależności od warunków ustrojowych...
— Tak, dlatego od 1951 roku działamy jako chór istniejący przy Filharmonii Poznańskiej. Stało się to w dużej mierze dzięki życzliwości arcybiskupa Walentego Dymka, który wspierał nas, byśmy nie musieli zostać Chórem Reprezentacyjnym ZMP czy Chórem Związku Kompozytorów Polskich. Nie chciałem skorzystać z ofiarowanej nam propozycji dostania „przywileju” wykonywania wszystkich prawykonań utworów poświęconych komunistycznym przywódcom. Mając zaś wsparcie Filharmonii, mogliśmy liczyć na serdeczność Jana Krenza czy profesora Tadeusza Szeligowskiego, przewodniczącego Rady Programowej. Nie zrezygnowaliśmy też ze śpiewania podczas niedzielnych Mszy św. Jeden z komunistów powiedział wówczas, że jeśli już musimy to robić, to tak, aby „nikt tego nie widział”, na co odparłem, że skoro on ma swoją partię, to ja także mogę być dumny, że należę do swojej „partii” — wspólnoty Kościoła. Wzorem realizacji powołania do duchowej niezależności pozostaje dla mnie Ojciec Święty Jan Paweł II...
...który napisał, że „powołaniem artysty jest obcowanie z pięknem”...
— Sprowadza się to do zrozumienia twórczej hierarchii: „Stwórca, twórca i odtwórca”. Biorąc do ręki partyturę muzycznego utworu, wchodzimy w kontakt z duchem osoby, która ją stworzyła. Natchnienie nie jest sprawą człowieka, ale pochodzi od Ducha Świętego. My tylko pośredniczymy. Dlatego staram się nie mówić o zawodzie, ale o wyborze powołania.
Aby umieć przeżywać piękno zawarte w sztuce, trzeba prowadzić piękne życie, które jest przygotowaniem do obcowania z wiecznym pięknem. A najpiękniejszą pośredniczką jego odczuwania jest właśnie Maryja...
Ziemskim odblaskiem Najświętszej Maryi Panny jest dla każdego z nas matka... Na kartach książki „Piórkiem słowika” z nieskrywanym wzruszeniem wspomina Pan zresztą moment, kiedy ksiądz Wacław Gieburowski podarował Pańskiej matce różę. Jaki kwiat ofiarowałby Pan jej dzisiaj?
— Na pewno różę — moja mama je uwielbiała, niezależnie od sytuacji i okazji.
Czy to właśnie do tego kwiatu porównałby Pan piękno muzyki chóralnej?
— Myślę, że tak; w róży jest coś wyjątkowo tajemniczego, podobnie jak w chóralnych kompozycjach...
opr. mg/mg