Fragmenty książki "Dzieła Czasy Ludzie"
ISBN: 978-83-60703-60-1
wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2007
Ilekroć myślę o sytuacji sztuki sakralnej, liturgicznej, religijnej, o sytuacji sztuki w Kościele i miejscu dzieła sztuki w świątyni, tylekroć przypomina mi się fragment czytanej przed laty Historii żółtej ciżemki. Miało się odbyć odsłonięcie ołtarza Mariackiego. Z cichego i mrocznego miasta ludzie przybyli do kościoła. Gdy opadła ogromna zasłona, oczom ich ukazało się oświetlone migotaniem świec, złotobłękitne niebo. Dwór królewski, ale i maluczcy, wszyscy doznali olśnienia. Artysta podarował im to, co niewidzialne, nieosiągalne niemal, to co przekraczało ich wyobraźnię. Niebo było dla nich i wśród nich, rozpoznawali siebie wśród apostołów, świadków życia i śmierci Chrystusa czy Zaśnięcia Maryi. I jeszcze fragment ze scenariusza Tarkowskiego do filmu o Rublowie. Do soboru Przemienienia w Nowogrodzie wchodzi staruszka. Na rusztowaniach Teofan Grek maluje freski. Wstrząśnięta tym, jak na jej oczach rodzą się na ścianach obrazy niebios — umiera.
Przytaczam te przykłady, gdyż zawiera się w nich klucz do zrozumienia podstawowej prawdy, ale i tajemnicy sztuki religijnej. Cóż się w niej liczy naprawdę? Siła przesłania zawartego w dziele, sytuacja, w jakiej odbywa się jego odbiór, wreszcie jego wartość artystyczna stanowiąca podstawę zarówno siły przesłania, jak i odbioru.
Ale sztuka religijna jest też zawsze obrazem stanu życia wewnętrznego artystów, obrazem otwarcia lub zamknięcia sztuki na Niewidzialne. To, co zrobiono dla Kościoła i w kościołach od stuleci do dzisiaj, to ogromna, ilościowo nieobjęta produkcja. Tak rozmaita pod względem wartości, jak zróżnicowana była sztuka we wszystkich tych czasach i epokach. Można by na dobrą sprawę nigdy nie odwiedzić żadnego muzeum, a tylko „chodząc po kościołach”, poznać całą historię sztuki. Także i w tym „kościelnym” muzeum napotkalibyśmy dzieła genialne, ale i słabe, poruszające i tanie, wzniosłe i efekciarskie, rozczulające i głupie. Takie były bowiem czasy, taki był artysta, na tyle zrozumiał, co właściwie robi i po co. Raz chwalił Boga, innym razem tylko zarabiał. Raz twórczość jego była modlitwą, ale często bywał agnostykiem czy nawet ateistą, a malowanie — formalną rozgrywką.
Napotykamy dzieła, które powstawały w kręgu Kościoła rzymskiego i korzystały ze swobód, jakie przyniósł renesans czy barok, a są tylko mierne. Stajemy porażeni siłą ikony malowanej według nienaruszalnego kanonu, a więc wśród ograniczeń i reguł. Tylko artysta potrafi korzystać z szansy pełnej wolności i tylko on może genialnie spożytkować narzucone mu ograniczenia.
Kościół przyswajał to, co niosły epoki i nie mógł mieć wpływu na jakość wszystkiego, co one mu dały. Nieraz na jednym nabożeństwie słuchamy Bacha i śpiewamy naiwne teksty napisane do lekkiej melodii (lub odwrotnie). Nie mogę się zgodzić z Janem Józefem Lipskim, że kiepski organista to pogranicze bluźnierstwa. Liczy się przecież i modlitwa, wypełnienie treścią tego, co namalowane i wyśpiewane. Może właśnie dlatego tak niezwykle trudno ostrym cięciem badać ślady kiczu w sztuce religijnej.
Twierdzę natomiast, że od pojawienia się w sztuce nurtów określanych jako „nowoczesne” czy „współczesne”, a więc gdzieś na przełomie XIX i XX wieku zaczęła się rwać nić jedności Kościoła z bieżącą twórczością artystyczną. Inny niż dotychczas stosunek artysty do formy, nowe funkcje koloru, światła, nowe problemy materii malarskiej, zagadnienie deformacji czy wreszcie abstrakcji, zanegowanie znaczenia treści, występowanie przeciw tradycji — to przecież tylko nieliczne spośród zagadnień, które bardziej niż kiedykolwiek uczyniły sztukę sprawą warsztatu, doświadczenia pracownianego, oddzieliły ją od dotychczasowego odbiorcy, którym sami twórcy ostentacyjnie zresztą gardzili. Kościół, z istoty swej powszechny, musiał tutaj przyjąć postawę wyczekującą, a przecież i twórcy sztuki współczesnej w swych heroicznych latach nie garnęli się do Kościoła.
Ten lęk Kościoła i dystans twórców trwa do dziś. Wielkie realizacje sztuki religijnej, dzieła Matisse'a, Le Corbusiera czy Rouaulta (nie wymieniam innych, w tym polskich) potwierdzają tylko regułę. Zważmy zresztą, że prawie cała wielka współczesna sztuka sakralna zwraca się ku średniowieczu, widząc w nim swoje niepodważalne estetyczne i etyczne źródło. Potwierdza to Malraux, pisząc, że:
sztuka naszej cywilizacji szyderstwami swoimi wyraża pustkę — tak jak romańszczyzna wyraża duchową pełnię. Światło objawia się jedynie poprzez to, na co pada.
Sztuka współczesna, wnosząc wiele, wniosła też zjawiska destrukcyjne, nie mógł więc jej od razu i w całości zaakceptować Kościół, który sztuką naucza. Szybko zmieniające się mody, pogoń za nowością, łatwa wyprzedaż wartości to przecież też „dorobek” sztuki współczesnej. Kościół nie miał potrzeby włączać się w ten kołowrót. Stąd jego zachowawczość, stąd też — i tu zgadzam się z Janem Józefem Lipskim — jego podejrzliwość wobec zjawisk sztuki współczesnej.
Można by zaryzykować tezę, zgodną zresztą z tym, co mówił kiedyś kardynał Montini (późniejszy Paweł VI, tak wiele mówiący i piszący o sztuce i do artystów), że jeżeli Kościół chce być zanurzony we współczesności, to winien „wpuścić” artystów, by pozostawili w świątyniach znaki tej współczesności. Tyle że sensem świątyni jest mimo wszystko nie tylko jej artystyczny kształt i wystrój. Jest ona przede wszystkim „tabernakulum”, jak nazwał ją Jan Paweł II, mówiąc do artystów w La Scali, potem dopiero miejscem czy obiektem sztuki. Między tymi wypowiedziami nie ma zresztą sprzeczności. W obu bowiem chodzi o godność świątyni i godną jej sztukę.
Ze wspomnianych cech sztuki współczesnej wynika też szczególna siła kiczu, który powstał na jej peryferiach. Kicz wsparty środkami, jakie dała sztuka współczesna (tak relatywnie traktująca rzemiosło, umiejętności, warsztat, studiowanie), jest szczególnie groźny, a jego kłamliwość, pozory „mocowania” się z problemami, przekraczają dotychczasowe granice.
Pragnienie oczyszczenia kościołów z kiczu (wolałbym zresztą określenie inne: sztuki niedobrej, płytkiej, fałszywej) towarzyszy często początkom intensywnego życia religijnego, wewnętrznego. Im więcej jest doświadczeń, im głębsza modlitwa — tym wymagania wobec decorum świątyni mniejsze. Cała ta „kuchnia” (nazwał tak kiedyś kicz kościelny w rozmowie ze mną śp. kardynał Kominek) uwiera, ale nie stanowi już centrum zainteresowania czy presji.
Nie oznacza to, że w miarę wzrostu pobożności psują się gusta. Oznacza to jednak, że tak jak dwoista jest natura Boga-
-Człowieka, tak i Kościół obok swej nadprzyrodzonej natury zawiera w sobie i słabości ludzkie. Nie one jednak decydują. Z jaką pogodą ducha znosił Jan Paweł II stuły nakładane mu przez hojnych rodaków. Czegóż na nich nie wyszyto! Są chyba kwintesencją złego smaku. Czy przeczą nauczaniu Papieża artysty? Są raczej jak żart z książek Marshalla.
To co napisałem, to nie obrona kiczu. To raczej próba uzmysłowienia sobie znaczenia sztuki w Kościele. Dobra sztuka nie może być tutaj „wprowadzana” czy zadekretowana. Odbywać się powinno jakieś wielkie dojrzewanie. Sztuki do Kościoła, Kościoła do sztuki, duchowieństwa, artystów, wiernych. Proces ten wymaga nie tylko edukacyjnego wysiłku Kościoła, dotyczy on przecież w równym stopniu brzydoty naszego „świeckiego” otoczenia. Wymaga więc edukacji estetycznej rozpisanej na szkoły, licea i uniwersytety. Musi to być proces ciągły, a w nim będą zawarte poszukiwania artystów, świadomość mecenasów, wspólne definiowanie prawdy o sztuce religijnej.
Przewiduję, że jeszcze podczas trzeciej pielgrzymki do Ojczyzny Jan Paweł II otrzyma stułę z kłosami, armatami, orłem, wizerunkami miast, Matki Bożej, cyframi, napisami i kwieciem. A wszystko będzie wyszyte barwnie przez ludzi wzruszonych, że robią to na chwałę Bożą. I liczyć się będzie ich wysiłek i ich pokłute od igieł palce.
1984
opr. aw/aw