Matejkomania

Omówienie wystawy "Janowi Matejce - w stulecie urodzin", Muzeum Narodowe w Krakowie, listopad 1993 - styczeń 1994

 

Przyczyny, dla których Matejce udało się niepodzielnie zawładnąć wizualną sferą wyobraźni historycznej Polaków, są niezmiernie zagmatwane. Można tu istotnie mówić o niezwykłym "oku wewnętrznym" malarza, które, jak chce Mieczysław Porębski, umożliwiało Matejce dostrzeganie "prawd wyższego rzędu". Oko takie jest jednak w duchowej anatomii artysty narządem niezwykle trudnym do uchwycenia, wymykającym się opisowi. Może wobec tego warto zastanowić się nad formami, jakie w minionych latach przybierało zjawisko zwane "recepcją Matejki w kulturze niskiej", a będące - w istocie - swoistym matejkowskim opętaniem. Coś chyba jest w tym, że kiedy sto lat po śmierci Malarza (bo tak jak Homera zwano po prostu Poetą, tak Matejkę - toutes proportions gardées - możemy nazwać Malarzem, skoro Nikifor, chcąc przekonać krynickich kuracjuszy, że należy mu się cześć jako malarzowi, nazywał się po prostu Matejką) oglądamy jego obrazy na okolicznościowych wystawach, musimy za każdym razem na nowo odpoznawać Skargę, Stańczyka, Wernyhorę i z trudem zapominać o popularnych kliszach i historiozoficznych wizjach, (które nieomylnie pojawią się w naszej świadomości), po to, by zobaczyć je same: olejne obrazy, malowidła, płótna oprawione w ramy. Kazanie Skargi (1864), Stańczyk (1862), Wernyhora (1884). Bowiem wymienione postaci - podobnie jak wielu innych, na poły fantomatycznych, na poły odtworzonych z pozytywistyczną precyzją bohaterów Malarza - są ciągle jeszcze niepokojąco żywe i z trudem tylko powracają na swoje miejsce w prostokątnych ramach, na płaską powierzchnię, pokrytą porządnie farbami. Powracają tam z ponad stuletniej wędrówki po narodowej mitologii, po weselach i telewizyjnych serialach, są może nieco zatarte, wyblakłe - zmęczone wielokrotnym kopiowaniem, przekłamanymi reprodukcjami, niechcianymi rolami w operetkach propagandy, do których tak świetnie się nadawały.

Ujrzenie "wielkich" obrazów Malarza w całym bezwstydzie wyliczającej, podsumowującej ekspozycji byłoby dla publiczności szokiem, czymś w rodzaju uświęconej przez Muzeum profanacji. Przecież każdy mit musi realizować się w działaniu, jego odtworzenie nie może być tylko powtórzeniem - zatem hipotetyczna retrospektywa Matejki byłaby z konieczności nieznośna dla widzów, martwa - jak zinwentaryzowana mitologia. Wyobraźmy sobie niemożliwą salę, na której ścianach face to face zawieszono Grunwald i Hołd Pruski oraz - na drugiej osi - Kazanie Skargi i, powiedzmy, Rejtana. Jednakże już choćby same rozmiary płócien czynią tak heretycki pomysł mało prawdopodobnym.

Szczęśliwie dla muzealników, Malarz pozostawił wiele dzieł znacznie mniejszego formatu. Wybierał często wątki skandaliczne, a przy tym wymagające od odbiorcy dość specyficznej wiedzy historycznej: Dymitr z Goraja wstrzymujący Jadwigę od wyłamania drzwi na Zamku Królewskim w Krakowie (1881), czy kulminacyjny moment sporu Leszka Czarnego z małżonką, ukazany na obrazie Spór małżeński Leszka Czarnego z Gryfiną (1879), wreszcie jedenaście płócien, których tematem jest śmierć, i to najczęściej gwałtowna. Lektura tych malatur przypomina nieco schemat czytania rozmaitych tekstur postmodernistycznych. Nawet jeśli widz nie jest znawcą średniowiecznych kronik i nie wie, czemu Dymitr nie pozwala królowej Jadwidze rozłupać drzwi toporem, to zawsze pozostaje mu sama anegdota, kryminalna i kuriozalna, jak historyjka z pitavala zbrodni (Jadwiga! Z toporem!!).

Na wystawie Janowi Matejce - w stulecie śmierci, w krakowskim Muzeum Narodowym, znalazły się właśnie obrazy ukazujące "historię podglądaną przez dziurkę od klucza", szkicowe i gwałtowne w wyrazie, oraz równie mało znane, wczesne kompozycje Matejki, "wygładzone" jak u Simmlera i stosunkowo najbardziej zgodne z konwencją akademicką. A także jeden wielki obraz historyczny - Kazanie Skargi, umieszczony na osi wejścia w głębi głównej sali tak, że widz ma zbliżać się do niego powoli, oglądając po drodze mniejsze płótna. Ta część wystawy powtarza wcześniejszą ekspozycję warszawską (wyjąwszy właśnie Skargę), ale jej aranżacja jest chyba bardziej szczęśliwa i to może nie tyle jako próba imitacji XIX-wiecznego salonu mieszczańskiego (o czym mają przekonywać dwie palmy w donicach i ściany pomalowane na kolor, który, choć nie od razu, przywodzi jednak na myśl purpurę), lecz dzięki teatralnemu stopniowaniu napięcia - do Kazania Skargi dochodzimy jakby od strony mrocznych, fascynujących kulis.

I tu właściwie zaczyna się przygotowana przez Zofię Gołubiew wystawa. Opisana wyżej część malarskiego oeuvre Matejki jest zaledwie wstępem, przewrotnie umieszczonym w przestrzennym centrum ekspozycji. Prawdziwym hołdem dla Matejki i ostateczną ekspiacją za niesławnej pamięci Wyrok na Matejkę jest bowiem oszołamiająca rozmachem prezentacja peryferii jego dzieła, czyli dziejów jego recepcji w kulturze lowbrow - w kulturze Cepelii i piosenkach Jacka Kaczmarskiego, w pracach plastycznych dziatwy szkolnej, niezmordowanie kopiującej (czy raczej interpretującej) Stańczyka i Bitwę pod Grunwaldem. Oraz w przeróżnych, czasem paradoksalnych kontekstach. Bo oto Stańczyk z puszką Coli w dłoni pojawia się na plakacie projektu Michała Twardowskiego - zwycięzcy tegorocznego konkursu "Coco-Cola zmienia świat", a umierający na białaczkę, szesnastoletni Adam Pawyza maluje kopię Bitwy pod Grunwaldem (1954). Jego rówieśnik, Piotr Walerski tworzy w ostatnich latach ogromną kopię olejną... obrazu już nie istniejącego, znanego tylko z reprodukcji (Zamoyski pod Byczyną). Twórca krakowskiej szopki z 1989 roku umieszcza przy okrągłym stole Wałęsę, Skargę, Piłsudskiego i Stańczyka. Albo ta neoludowa rzeźba Anny Filoń: duży Matejko gładzi po głowie Wyspiańskiego. Podpis - Matejko i mały Staś. Takich gadgetów jest na wystawie mnóstwo i układanka puzzle Batory pod Pskowem nie jest najdziwaczniejszym z nich. Znadujemy tu też sporo eksponatów, które komentują bądź powtarzają oryginalne obrazy Matejki - klocki drzeworytnicze z "główkami" do Rejtana i Kazania Skargi, grafika Floriana Cynka Zakuwana Polonia - drobiazgowo wykonana według obrazu, który pozostał niedokończony. Nie wiadomo dlaczego, na wystawie poświęconej "recepcji niskiej" Matejki znalazły się rysunki Stefana Żechowskiego (tryptyk Matejko i jego świat, 1943), których bohater jest groźnym, groteskowym gnomem, obdarzonym nerwową, demoniczną siłą - siłą szaleństwa, które w interpretacji Żechowskiego umożliwia Matejce zmagania z wizją malarską przekraczającą jego fizyczne siły. Umieszczenie tych niezwykłych prac obok Piłsudskiego ze Stańczykiem i Wernyhorą Sichulskiego (1917) nie jest najlepszym pomysłem, a w kontekście całej wystawy tworzy wrażenie podobne, jakie sprawiłyby, na przykład, dzieła Odilona Redon w muzeum horroru. Można by też spytać o zasadność demonstrowania na tej właśnie wystawie przykładów recepcji filmowej i teatralnej motywów matejkowskich, tym bardziej, że Zofia Gołubiew planuje kolejną ekspozycję, której zapowiedzią jest ustawiona w hallu Muzeum instalacja E. i A. Cieślarów z galerii Repassage (1977) ze "stańczykowatymi" kukłami na wysokim rusztowaniu. Muzeum zwróciło się do kilkudziesięciu współczesnych polskich artystów z prośbą o udostępnienie swoich własnych, już istniejących lub wykonanie nowych prac, które odnosiłyby się jakoś do "tematu Matejko". Odpowiedzią jest wystawa 44 artystów współczesnych wobec Matejki, otwarta 8 kwietnia w tymże Muzeum.

Wystawa Janowi Matejce - w stulecie śmierci w Muzeum Narodowym gromadzi materiał frapujący i imponujący różnorodnością. Dla podobnych obiektów nie istnieją sprawdzone metody ekspozycji, zresztą wystawa ta jest pierwszą chyba w Polsce świadomą demonstracją socjologicznych i psychologicznych mechanizmów odbioru sztuki. Czytelna jest przyjęta zasada podziału tematycznego ("Matejko na pocztówkach", "recepcja Pocztu Królów i Książąt Polskich", "Matejko i podręczniki szkolne" itp.).

Kim był Matejko, wie każdy. O firankach w abstrakcyjny rzucik mówiło się, że są malowane w "pikasy", a każdy obraz lub oleodruk przedstawiający konia może być u nas "kossakiem". Jednak pierwszym - jedynym? - malarzem jest, dla ogółu, wyłącznie Jan Matejko, znany jako postać z narodowego panteonu i autor Grunwaldu, naszego prawie największego obrazu, oraz kilku dzieł pomniejszych, równie nietykalnych. Na dowód przytoczę in extenso następujący fragment z "księgi pamiątkowej" krakowskiej wystawy:

Czy Matejko, który tyle zrobił dla Krakowa, nie zasługuje przynajmniej w 100-lecie śmierci na coś lepszego ze strony swego miasta niż niedbała wystawa w Muzeum Narodowym? Czy jest to wystawa ku czci Matejki, czy też ku czci jego nieudolnych kopistów; bo głównie z koszmarnych kopii powołano eksponaty? To wstyd umieszczać dzieła wielkiego mistrza obok prac uczniów, cepeliowskich laleczek i fotosów filmowych! Jeśli nawet nie udało się wypożyczyć więcej oryginałów obrazów, należało zachować godność i nie obniżać poziomu wystawy pseudoeksponatami, nie przynoszącymi ani wrażeń estetycznych (wprost przeciwnie!!!), ani wiedzy o Matejce czy jego epoce.

Tę ostrą notę protestacyjną podpisała imieniem i nazwiskiem pewna Pani Muzeolog. Przypuszczam, że udało się jej wyrazić odczucia dużej części publiczności, która z nabożeństwem oraz z ulotkami wyjaśniającymi powikłane treści historyczne matejkowskich rebusów drepcze od obrazka do obrazka po środkowej "sali z oryginałami", trochę bojąc się odwiedzić otaczające ją, cudowne obszary post-matejkowskiego profanum.

 

ADAM SZYMCZYK, ur. 1970, historyk sztuki, krytyk, stały współpracownik "Życia Warszawy". Publikował m.in. w "Krytyce" i "Obiegu". Mieszka w Warszawie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama