"Alkoholiczka" - fragmenty opartej na faktach opowieści, o piciu, wychodzeniu z uzależnienia oraz o nauce normalnego życia
Mika Dunin ALKOHOLICZKA |
|
Moje picie było nienormalne. Pojęłam to w pełni i całkowicie pewnej ponurej, a może tylko nudnej nocy. Nie była to noc pijackich ekscesów ani beznadziejnych prób utrzymania w stanie jako takiego skupienia rozedrganych komórek mojego ciała. Nie był to również moment ocknięcia się z urwanego filmu na zgliszczach niedawnego wieczoru. Nie, wszystkie podobne chwile zamykałam — gdy już doszłam do względnej poczytalności — co najwyżej stwierdzeniem: „Muszę trochę przystopować”. Wiedziałam, że muszę trochę przystopować. Bo mogę mieć problem. Kiedyś. Dlatego muszę przystopować, żeby to się nie rozwinęło, żeby potencjalny problem nie stał się faktem, prawdziwym, realnym problemem, z którym już nic się nie da zrobić. Ale przegapiłam ten moment. I nawet nie poczułam, że to się stało.
To olśnienie, poczucie dogłębnego zrozumienia i pewności, przyszło pewnej nocy, oddalonej od ostatniego mojego drinka o jakieś tysiąc pięćset dni. Wcześniej, gdy to się działo, gdy nienormalność mojego picia odgrywała się na żywo, nie byłam w stanie tego zobaczyć i przyznać, nawet przed samą sobą, a może zwłaszcza przed sobą. Dotarło podczas nocnego seansu dobijania się telewizją, przy okazji oglądania jakiejś sentymentalnej kominkowej scenki z taniego melodramatu. Oprócz poczucia wyjątkowego żalu, że takie historie romantycznoromansowe, z wilczym futrem, złotymi jęzorami ognia i dwiema lampkami czerwonego wina w tle są już całkowicie poza moim zasięgiem (bo właśnie lampka wina była w tle, a nie na pierwszym planie), zrozumiałam, że tak naprawdę nigdy mi nie zależało na tym sentymentalnym romansowym ogniu i że nie ma co ronić łez, bo przecież wiem, że scenka z moim udziałem wyglądałaby zupełnie inaczej. Wyglądała zresztą, miałam takie na swoim koncie. Nie mogłaby się ograniczyć i nie ograniczała do dwóch lampek. Dwie butelki tak. Pod warunkiem że mój sceniczny partner nie byłby zbyt zainteresowany ich zawartością. A po takiej ilości alkoholu nie było szans na romantyczny ciąg dalszy. W każdym razie z mojej strony. A przecież żadna inna mnie nie interesowała.
Wkradał się tu pewien paradoks — dobrze, żeby
romantyczny kochanek nie przesadzał z alkoholem, bo wtedy zostawało go więcej dla mnie, ale
z drugiej strony, jeśli nie przesadzał, widział co
się dzieje, stawał się niewygodnym świadkiem
mojej przesady, mojej rozpaczliwej i zwykle nieudanej próby wcielenia się w normalną, świadomą siebie, ciała, sytuacji, kobietę. Świadek musiał
zginąć. I ginął w najbliższej możliwej przyszłości,
w okolicznościach pozornie nie mających związku z przyłapaniem mnie na jakże niestosownym,
żenującym zachowaniu. Nie nazywałam wtedy
tego wszystkiego, co się ze mną działo, mojego
zachowania i picia, nienormalnym. Miałam fantastycznie wykształcone mechanizmy obronne, cały
szwadron inteligentnych agentów, wyszkolonych
pitbulli, chroniących mnie przed prawdą. Jednak
pewnych faktów nie da się tak po prostu zignorować. Niektórych nie da się nawet skutecznie zakłamać. Coś, jakiś maleńki ułamek rzeczywistości, zawsze będzie uwierać, nie da spokoju. Dzięki temu
kawałkowi, który odbierał mi komfort pogrążania
się w chaosie w czasie aktywnego działania choroby, tak naprawdę żyję. Prawdopodobnie właśnie
dzięki niemu żyje każdy alkoholik, któremu udało
się namierzyć w końcu ten cichy głos i pójść za nim
na ostatnich nogach, niekiedy wbrew sobie. Ten
kawałek to po prostu instynkt przetrwania, tlący
się pomimo wytyczonego już i przynajmniej w połowie przebytego szlaku ku śmierci.
Mówią, że alkoholizm jest chorobą zakłamania. Ja
bym powiedziała, że to rodzaj ślepoty. I naprawdę nie wiem, na ile ta ociemniałość jest kwestią
wyboru, odmowy widzenia, swoistego lenistwa.
Z upływem czasu, z pogłębianiem się mojej świadomości i wiedzy na ten temat, widzę coraz mniej
realnej możliwości wyboru stojącego przed chorą
na alkoholizm osobą. Oczywiście, że są przyczyny
i skutki niewidzenia, ale trudno z całą pewnością
stwierdzić, co było najpierw. Czy piłam i w efekcie
tego straciłam ostrość widzenia? Czy może defekt
optyczny był pierwszy i dlatego nie zauważyłam
nawet, że picie nie jest dobrym rozwiązaniem? Na
pewno jednak picie pogłębiało ślepotę albo może
uruchomiło kolejny typ dysfunkcji wzroku — przekrzywianie obrazu, który i tak już był zniekształcony, dostrajanie go do ustawionych pod zupełnie
nieprawdopodobnym kątem oczu. Żeby to, co robię, nie wyglądało aż tak źle, głupio, podle, absurdalnie. Ktoś, kto z zewnątrz, z boku, obserwuje ten
pijacki taniec szukania i znajdowania — zawsze! —
pretekstów, a potem, po przejściu prywatnego tajfunu każdego pojedynczego alkoholowego szaleństwa, gaszenia wyrzutów sumienia, natychmiast
widzi, i to w całej rozciągłości, słabe punkty tej
kombinacji, w odczuciu alkoholika misternej, a tak
naprawdę dość żałosnej i karkołomnej prowizorki.
Ale nie alkoholik. Kiedy już złapiesz się na haczyk
alkoholizmu, wydaje ci się, że świat wygląda właśnie tak, jak sobie ustaliłeś. A ustalać musisz, bo
przecież tak naprawdę nie widzisz rzeczywistości,
do czego pod żadnym pozorem nie możesz się
przyznać. Żaden wariat nie przyzna się do własnego szaleństwa. W dodatku przeważnie nawet nie
wiesz, że nie widzisz. Skąd niby miałbyś wiedzieć?
I zaledwie chwilę po tych prywatnych ustaleniach,
zakłamywaniu i wypaczaniu faktów, sam wierzysz, że to jedyne prawdziwe widzenie. Jedyna
prawdziwa rzeczywistość. Twoja rzeczywistość.
opr. ab/ab