Wprowadzenie do modlitwy. Ty

Współczesna kultura ogromnie utrudnia zaspokojenie odczuwanej potrzeby ciszy, skupienia i medytacji

Wprowadzenie do modlitwy. Ty

bp Maggiolini Sandro

Wprowadzenie do modlitwy. Ty


stron: 200
format 130 x 210 mm
ISBN 978-83-7485-150-3
Rok wydania: 2011
Rodzaj okładki: miękka
Imprimi potest: posiada


Współczesna kultura ogromnie utrudnia zaspokojenie odczuwanej potrzeby ciszy, skupienia i medytacji. Tym, którzy gorąco pragną nauczyć się autentycznej i pogłębionej modlitwy, proponujemy książkę Wprowadzenie do modlitwy. Ty. Modlitwa bowiem powinna przybierać postać osobowego, wewnętrznego i głębokiego dialogu między człowiekiem a Bogiem, oraz zakładać postawę nawrócenia - odejścia od „ja” w kierunku Bożego „Ty”.


FRAGMENT:

CZY MOŻNA NAUCZYĆ MODLITWY?

I tak, i nie.

Zacznę od „tak”. Chociażby dlatego, że Jezus Chrystus nie odmówił bycia Nauczycielem także w tej dziedzinie. Również Biblia jest pełna modlitw. Na temat modlitwy zostały napisane całe biblioteki i krąży niezliczona ilość książek (czasem błędnych, niedorzecznych; ale czasem będących owocem doświadczenia mocnych i wrażliwych osób świętych). Są także słudzy Boży — nazywani „przewodnikami duchowymi” albo jakoś tak — którzy pomagają wejść w dialog z Bogiem. Często wystarczy obserwować, jak oni się modlą.

Co więcej, należy dodać, że modlitwa nie jest tylko spontanicznym odruchem. Jeśli nie chce być jedynie falą emocji, czymś chwilowym i nie przebijającym nawet skorupy naszego serca; jeśli chce być gestem poważnym, trwałym, wymownym i mającym wpływ na nasze życie; jeśli chce być postawą zarówno wewnętrzną, jak zewnętrzną, która staje się codziennym „stylem bycia” danej osoby — to wtedy modlitwa wymaga pewnej „techniki”. A także pewnej „sztuki”, a nie tylko wołania czy lamentu, który jest wynikiem chwilowej egzaltacji.

A jednak, trzeba także odpowiedzieć, że „nie”: nie da się, w pewnym sensie, nauczyć modlitwy. Ktoś może być obeznany w „rubrykach” (drukowanych zwykle na czerwono w Liturgii); ktoś może znać na pamięć wszystkie wskazówki i dyskretne sugestie podawane przez tych, którzy mienią się „mistrzami duchowymi”, a jednak może czuć się zmieszany, gdy znajdzie się w obliczu Boga. Nie uda mu się nawet nawiązać kontaktu z Bogiem.

Jedną rzeczą jest wczytywać się w dzieła poświęcone pływaniu, a inną skoczyć do wody. Jedną rzeczą jest nauczyć się wszystkich tajników siły grawitacji, która sprawia, że utrzymujemy równowagę, a inną jest jechać na rowerze, bez zachwiania się podczas nauki trzymania się na siodełku. Porównania mówią same za siebie.

Ale jest jeszcze coś więcej. Tu, w przypadku modlitwy, człowiek musi postawić się przed wyborem, który otwiera jego serce i pozwala, by dało się czytać w jego wnętrzu, oraz da się skarcić i pokochać. Wybór, który pozwoli, by wycisnąć z duszy te słowa najprostsze i najbardziej prawdziwe: te, które przekazują małość i wspaniałość człowieka Bogu. Wybór, który potrafi sprawić, że zamilkniemy.

Jest oczywiste — naprawdę oczywiste — że uczenie się w tej dziedzinie nie oznacza jedynie przyswajania jakichś idei, kolekcjonując je w pamięci jak znaczki. Oznacza przede wszystkim decydowanie. A raczej: przyjmowanie decyzji, która jest Boska i która istniała jeszcze przed nami.

Jest jeszcze oczywiste — naprawdę oczywiste — że nauczyciel (z małej litery) nie może zachowywać się jak surowy i perfekcyjny „ekspert” (specjalista?), który potrafi, prawie mechanicznie, przewidzieć rezultaty. Powinien rozpoznawać swoje ograniczenia i swoją marność, i przyznawać się do nich. Ma do czynienia z wolnością, która może zapalić się nagle, i nagle zniknąć, albo może trwać, wymagając ogromnej cierpliwości: cierpliwości, której potrzeba często wobec samego siebie. A przede wszystkim, nie może przysłaniać, pokonywać progu, jaki dzieli od jedynego Nauczyciela (tym razem z dużej litery), którym pozostaje Jezus Chrystus. „Wewnętrzny Nauczyciel”. Także „zewnętrzny”, jeśli myślimy o Kościele jako o ucieleśnieniu Chrystusa. To Duch, który ożywia i prowadzi nas z głębi serca.

CZY DZIŚ SIĘ JESZCZE MODLI?

Przy pytaniu takim jak to, rzuconym prowokacyjnie, czujemy się prawie zmuszeni odwołać się do „badań” socjologicznych, „jakościowych” czy „przyczynowych”, co do praktyki religijnej lub co do zachowań w zaciszu własnego pokoju, a nawet nad tym, „dlaczego” ludzie zachowują się w określony sposób, taki a nie w inny. „Badania”, czasem bardzo wyraziste i jasne. Gratuluję. Wszystkie są do siebie podobne. A kiedy się udają, „odkrywają” to, co już było ogólnie rzecz biorąc wiadome. Ale nie zawsze się udają, zwłaszcza wtedy, gdy mają na celu zgłębić wnętrze, tajemny środek człowieka, pewnie poprzez — jak to nazywają — „pytania krzyżowe”: kiepskie sztuczki. Człowiek spowiada się z trudem innemu, nawet wiedząc, że ten jest ostrożny, powściągliwy, dobry… Wyobraźmy więc sobie, że zacznie opowiadać o swoich wyborach życiowych na kartce pełnej kwadracików do zaznaczenia krzyżykiem…

Czy dziś się jeszcze modli? Takie pytanie jak to, trochę proste i brutalne, może spowodować zagubienie: patrzymy się więc dookoła i zwracamy uwagę na to, co natychmiast rzuca nam się w oczy.

W pierwszej chwili powiedziałoby się, że już się nie modlimy. Ludzie się miotają, nauczyli się radzić sobie bez Boga, albo oduczyli się zwracać do Boga; katedry stają się czymś w rodzaju mauzoleów, które są świadectwem dawnej wiary i dzisiejszego ateizmu — lub gorzej, obojętności: kolejki turystów mrówek przechadzających się w ich wnętrzach z „przewodnikiem” w ręce; małe kościółki wiejskie czy pomniki, Krucyfiksy, Madonny na skrzyżowaniu górskich dróżek, są przejawami folkloru i przykuwają uwagę zupełnie inną od pobożności; kanciaste i często nieprzyjemne hangary, które z uporem udają świątynie pomiędzy wieżowcami miast, wydają się symbolami tradycji, która jest umierająca lub już umarła…

Jest pełno publikacji poświęconych zanikaniu uczuć religijnych: literatura często gromka i donośna — i trochę „pusta” — jak slogany reklamowe. Literatura: tak się mówi. Może lepiej jest mówić o „subkulturze”, sprytnej i nowoczesnej. (Ale czy nie zaczyna spuszczać trochę z tonu?).

Następnie wystarczy tylko chwilę pomyśleć i przychodzą na myśl klasztory klauzurowe, gdzie są życia poświęcone tylko modlitwie; przychodzą na myśl parafie, sanktuaria, kaplice, gdzie ludzie — w małych lub dużych grupach — zbierają się na Mszę Świętą albo jedynie na moment zachwytu w obliczu cichej Obecności, która porusza światem; przychodzą na myśl rodziny, w których o danej godzinie wyłącza się telewizję i zbiera się razem, by czytać Słowo Boże, a dzieci odmawiają pacierze przed zaśnięciem; przychodzą na myśl osoby, które jadąc do pracy pociągiem, tramwajem czy autobusem, coś czytają, wydaje się, że powieść, a to „Liturgia Godzin” czy teksty mistyków, albo pogrążone w myślach, z ręką w kieszeni, odmawiają Różaniec przesuwając kolejne paciorki. I tak dalej, domyślamy się.

Nie chodzi o to, by majaczyć czy próbować się łudzić za wszelką cenę. Faktem jest, że zgłębienie ludzkiego serca wydaje się trudnym przedsięwzięciem. A ktoś, kto się modli, może zinterpretować głębokie pragnienia tego, kto siada obok, czytając dział sportowy jakiejś gazety, albo tego, kto się zadręcza, nudzi, czy rozpacza w mieszkaniu obok, oddzielony cienkim murem z perforowanych cegieł, które pozwalają usłyszeć nawet westchnienia, albo tego, kto schylony pracuje nad swoim wycinkiem pracy taśmowej, ale myślami jest gdzieś indziej (gdzie?) etc.

Wchodzi w grę także pewna mniejszość i pewna większość. Ale odpowiedzi, jeśli chodzi o modlitwę, należy szukać w meandrach duszy. Są tam także tajemnicze „mniejszości prowadzące”.

Kto wie, czy nawet esprits forts, najbardziej gniewni ateiści, z pozoru najbardziej bezceremonialni sceptycy nie chowają „świętego obrazka” w portfelu i w trudnych momentach, razem z matką, nie wołają do Pana, może nawet nie do końca świadomie… Zwyczaje, wyuczone z dziecinnego katechizmu? Potrzeba uchwycenia się czegoś — czy Kogoś — bardziej solidnego, nie będącego jednym z elementów zwyczajnego zbioru amuletów czy bibelotów?

Oczywiście, jeśli istnieje — a na to wygląda — to drugie dno modlitwy albo przynajmniej pewnej nostalgii, które nigdy — albo prawie nigdy — publicznie nie wychodzi na wierzch i nie doznaje zaszczytu choćby jednej linijki w gazecie; jeśli taka modlitwa, przytłumiona różnymi sprawami i zamieszaniem, istnieje, to trzeba przyznać, że taka kontemplacja, ukryta, ale owocna, jest gestem świadczącym o autentyczności i nieposłuszeństwie wobec płaszczyka obowiązującej kultury: obowiązującej i zagubionej, i znudzonej, i przygnębionej, mimo wszystko.

Uwaga na marginesie: modlenie się potajemnie nie jest koniecznie czymś złym. Przecież istnieje coś, co wymaga też skromności w sferze religijnej.

Inna uwaga: dlaczego pytamy się, czy dziś się jeszcze modli? Kto twierdzi, że w przyszłości nie nastąpi choćby niewielki powrót do Boga i dialogu z Bogiem? Nie może być inaczej, bo nie da się bez tego żyć.

MODLITWA, ANTYIDEOLOGIA

Ryzyko, na jakie naraża mnie taki tytuł, to że skusi mnie wejście do labiryntu, którego przekroczenie oznacza wędrówkę po zagmatwanych zaułkach pewnej myśli współczesnej. I znalezienie się w punkcie wyjścia: negacji Boga i, co z tego wynika, niemożliwości modlitwy.

Wolę odwołać się do badań już przeprowadzonych, ostrzegając jednak, że niezbyt mądre jest przyswajanie różnych filozofii jak drewna do spalenia, ignorując oczekiwania chowające się nawet w najbardziej radykalnych zaprzeczeniach. Martwi mnie przede wszystkim brak zainteresowania Bogiem. Jeśli „udaje się” taki brak zainteresowania. Ale wierzę, że nie.

Ograniczam się do wykazania, że ideologia — każda ideologia — umniejsza, uciska, dusi człowieka. Może właśnie dlatego chciałaby wymazać Boga z horyzontu świadomości i doświadczenia. Gdyby zlikwidować Boga, człowiekowi nie udałoby się istnieć i stawać się.

Co więcej, ograniczam się do skonstatowania jedynie tych najbardziej „żywych” i propagandowych ideologii: tych, które stanowią tło rozmów w kawiarniach, filmików telewizyjnych i reklam proszków do prania. (Czy są one tak liczne?).

Zabraniam sobie nazywać je. Jestem zdania, że rozpowszechniona mentalność — zgrabnie nam narzucana przez instytucje „konsensusu” — cenzuruje decydujące pytania, które dotyczą rdzenia naszej duszy. Skąd pochodzę? Dokąd zmierzam? Dlaczego jest istnienie, cierpienie, nikła i niepewna radość, umieranie? A co z grzechem, wolnością, poszukiwaniem prawdy: ostatecznej prawdy?

Ależ nie. Mamy twierdzić, że historia i żywot każdego człowieka triumfalnie postępują w stronę jasnej przyszłości. Ma nastać społeczeństwo doskonałe lub indywidualny dobrobyt. „Zło” to tylko system gospodarczy lub pot pod pachami czy nieświeży oddech. „Odkupienie” to będzie „rewolucja” lub dezodorant czy pasta do zębów. A „stan łaski” jest tuż za rogiem.

Mam wrażenie, że dziś „rewolucja” jest już mniej modna. Zadowalamy się codziennym rytmem naszego zaprogramowanego i ciągnącego się życia: bez żadnych wstrząsów, bez dramatów. Pensja zapewniona także na starość — a co później? — tylko odwracająca uwagę miałkość i przede wszystkim niepodzielnie panująca nuda. „Czas wolny” jako koszmar, przed którym nie ma ocalenia. Praca męczy. Męczy też zabawa i — można powiedzieć — życie.

Egoizm przyjmowany jest za świętość. Miotanie się, by gromadzić „rzeczy”. I nie posiadanie już ani kawałka serca, który by drgał dla czegoś dobrego i pięknego. A przemoc spowodowana jest także przez brak zachwytu, wdzięczności, czułości…

Nie można powiedzieć, że obecnie ideologie już upadły. To pułapka. Także brak ideologii może być ideologią, bardziej podstępną od innych.

Zapomniałem sprecyzować, chociaż trochę, o czym jest mowa. Ideologia: zamknięty system interpretacji i zachowań, który pretenduje do bycia „naukowym” i narzuca się jako „wiara”, nie może znieść „wyłamania”, aby uznać jakieś połączenia. Aby na przykład uznać Boga. Czy, na przykład, autentyczną wolność. Wymaga, by człowiek był cały pogrążony w kontrastach społecznych czy w martwocie z powodu rezygnacji z zadawania pytań i śmiałości co do jakichś nowości. Zadawania pytań Bogu. Pytania go o rację. I ośmielania się na radykalną nowość transcendencji i wolnej zależności.

Modlitwa jest wyborem tego, kto odrzuca te ciasne i krępujące schematy. Pójściem pod prąd. Antykonformizmem. To pozwolenie na to, by człowiek był sobą, ze swoją zasadniczą strukturą, swoimi normami etycznymi, swoją ciekawością wobec wszystkiego, swoimi przeciwieństwami, swoją potrzebą miłosierdzia, pocieszenia i siły do dalszego życia.

Wyzwolić swoją fantazję. Naprawdę. W porządku najbardziej rygorystycznym i oryginalnym, jakim jest plan Boży.

PONOWNE ODKRYCIE CZŁOWIEKA

A gdyby profanacja człowieka była połączona albo zależna od nieobecności modlitwy? Tak u jednostki, jak i u społeczeństwa?

To tylko hipoteza. Ale historia w niektórych swoich momentach i obszarach już kiedyś sugerowała, że bez Boga także człowiek zanika.

Poza tym, historia to tylko powtórka.

W porządku. Chodzi o zdefiniowanie, o jakim człowieku mówimy.

Nie ma potrzeby nadmiernego poruszania antropologii filozoficznej, socjologii czy psychologii — psychologii „wnętrza” czy jakiejś innej — aby człowiek popatrzył w głąb siebie samego i odkrył, kim jest. Nauki humanistyczne mogą pomóc. Ale to, czego tu szukam, to fundamentalne jądro ludzkiego „ja”: jego niepowtarzalne istnienie i jego nieuchronne ukierunkowanie. Obserwacje, które mają zastosowanie i do mechanika, i do gospodyni domowej, aptekarza czy profesora uniwersyteckiego, jeśli tacy wiedzą więcej od innych.

Człowiek potrzebuje czegoś. Skłania się ku czemuś. Może być to zdefiniowane jako pragnienie, oczekiwanie, wymaganie.

Tymczasem, wydaje się niezbędnym przyznanie, że człowiek — konkretnie istniejący — nosi w sobie niewyodrębnione na razie, ale realne poczucie nieporządku, pustki, konieczności doskonałości, jakiej nie ma. W teologii można tę sytuację nazwać „niezbędnością”. Grzech pierwotny czy nawet aktualny.

Ale to nie jest ostatnie słowo, jakie można i trzeba powiedzieć. Człowiek postrzega się jako „mniej niż człowiek”, ale równocześnie powołany jest do stawania się kimś „więcej niż człowiekiem”. „Nędzarz, lecz syn króla”: tak powiedziałby Pascal; upadły, ale chroniony przez szlachetność, która została mu dana i jest mu niezbędna.

W tej niejasności, którą trzeba wytłumaczyć, leży dramat żywota ludzkiego: zaakceptowanie własnej małości, absurdalnej i rozpaczliwej, albo wzniesienie się „ponad”, dokonanie „autotranscendencji”.

Nie mają racji bytu wykręty osób, które myślą, że poradzą sobie nie dokonując wyboru. Ten „nie-wybór” to już jest wybór negatywny: rezygnacja, zdrada wobec siebie samego. Trochę jak wtedy, gdy jesteśmy w rozdarciu, wznosimy się lub upadamy; nie możemy pozostawać wiecznie w tym samym miejscu.

W dalszej części będzie pokazane, na co — na Kogo — jest otwarty i przez Kogo w nieunikniony sposób chroniony jest człowiek. Wtedy temat modlitwy stanie się jasny. Jednak na razie wydaje się zauważalne, że definicja ludzkiego „ja” jest poza ludzkim „ja”: jest nam oferowana, jest do przyjęcia. Albo jak wolimy: definicja ludzkiego „ja” leży w naszym najgłębszym wnętrzu, ale w formie negatywnej, jako wołanie, jako potrzeba. Jesteśmy już w punkcie wyjścia do modlitwy.

Ponieważ inteligencja otwiera się na nieskończoność i nie może zostać zatrzymana w jakimś punkcie swojego poszukiwania. Wolność wymaga, by ciągle wznosić się „ponad” siebie samego, kiedy trafia na ograniczone dobro.

Gdzie prowadzi taka tendencja?

Znów pozostawię pytanie w zawieszeniu. Zależy mi natomiast na wykazaniu, że aby widzieć siebie w taki sposób, człowiek musi odrzucić daleko wszystkie uprzedzenia i zastrzeżenia, które kryje w zakamarkach swojego serca: musi zaakceptować siebie jako zdolnego do wolnego myślenia i działania. Zdolnego i w nieunikniony sposób zaangażowanego w wolne myślenie i wolne działanie.

Aby osiągnąć tak wiele, konieczne jest przezwyciężenie strachu przed pojmowaniem siebie takim, jakim się jest, i jakim się jest powołanym do bycia.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama