Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (22/2001)
Pewien chłopak chciał się umówić z dziewczyną poznaną w dyskotece i poprosił ją o numer telefonu. „Znajdziesz go w książce telefonicznej” — usłyszał. „A nazwisko?”. „Nazwisko też jest w książce” — odpowiedziała panna, niezbyt chętna do kontynuowania spotkań bilateralnych.
Dzisiaj wszystko, a nawet jeszcze więcej można znaleźć w Internecie. W Strasburgu na własne oczy widziałem dwa drogowskazy: na prawo — „wszystkie kierunki”, na lewo — „kierunki pozostałe”, co się tłumaczy na bardziej dosadny język: „wszędzie” i „byle gdzie”. W Internecie można znaleźć wszystko, ale równie dobrze można trafić na byle co. Trochę tak jak w lesie: jedni znajdują prawdziwki, a inni wciąż trafiają na muchomory, które są bardziej okazałe, niestety, mało przydatne. Oprócz muchomorów potykają się też o śmieci pozostawione przez innych grzybiarzy.
Pewien mój znajomy ksiądz biskup, niczym wytrawny rybak, potrafi z sieci wydobywać prawdziwe skarby: dokumenty, teksty modlitw, inspirujące przykłady. Niestety, skarbów jest stosunkowo niewiele, znacznie łatwiej wyłowić dziurawy kalosz — pod tym względem świat wirtualny nie różni się od rzeczywistego. Internet jest zaśmiecony „byle czym”, tak samo jak książki czy gazety. Rewolucja informatyczna nie różni się od sukcesów w walce z analfabetyzmem: niekiedy wypada żałować, że ten i ów nauczył się pisać. Papier zniesie wszystko, mówiono dawniej. Tutaj rzeczywiście dokonał się postęp, bo ekran komputera znosi znacznie więcej.
Coraz więcej czasopism, które mają swoje elektroniczne wersje, a także coraz liczniejsze tzw. portale, oferuje możliwość natychmiastowego skomentowania przeczytanego na ekranie tekstu. Zadziwiające, jak wielu ludzi z tego korzysta i jak wiele bzdur oraz obelżywości przy okazji wypisuje. Napisanie tradycyjnego listu do gazety trwa, telefon też wymaga niejakiego wysiłku — poczta elektroniczna (e-mail) nie zna takich ograniczeń. Jeśli komputer jest włączony, to palce na klawiaturze są w stanie wyprzedzić myśli i, sądząc z zawartości przesłań, często to robią.
Prawdziwy internetowy komentator niczego się nie lęka, choć najczęściej pisze pod pseudonimem. Nie trapi go własna ignorancja, dzięki której z wielką pewnością rozprawia o polityce, religii czy historii, choć należałoby raczej powiedzieć, że z każdym tematem on się rozprawia. Nie krępuje go staromodne przywiązanie do gramatyki albo ortografii. Nie boi się też własnego szefa, bowiem swoje komentarze (które opatrzone są datą wysłania z dokładnością do sekundy) nadaje w godzinach pracy, być może z firmowego komputera. Mniejsza zresztą o tych biednych zakompleksionych „besserwisserów”, których ekscytuje elektroniczne biczowanie premiera czy prymasa. Gorzej, że dostają oni wsparcie od ekspertów i komentatorów zawodowych, którzy wypowiadają się również z ogromną pewnością siebie na każdy temat. Aż żal, że w demokracji trzeba głosować, zamiast od razu mianować pana redaktora lub panią profesor zbawcami Ojczyzny. Klik, enter, poszło! W sieci wszystko się zmieści.
opr. mg/mg