Artykuł z tygodnika Echo katolickie 24 (728)
„Każde trwanie, nawet w najtrwalszym materiale, jest początkiem przemijania. Jestem. Więc to, co czynię, jest śladem mojej obecności”. Tak o swojej twórczości mówi rzeźbiarka i malarka - Antonina Wysocka-Jonczak. Kobieta o jasnych oczach i łagodnym spojrzeniu, w którym ukryta jest jej historia: artystki i matki, która straciła jedyne dziecko.
Piękno wypływa z twórczości. Nie tkwi w naturze, a w naszym jej udoskonalaniu. Kamień, drewno czy brąz - same w sobie - nie są piękne, pięknymi czyni je dopiero dzieło ludzkich rąk. W drobnych dłoniach Antoniny Wysockiej-Jonczak powstało wiele rzeźb. Niemal wszystkie są związane z tym, co wydarzyło się w jej życiu. A swoim życiorysem bez wątpienia mogłaby obdzielić co najmniej kilka osób. Jej prace, to jej rozumienie świata, linie papilarne, które budują tożsamość artystki. Tak jak buduje ją także klimat położonego pod lasem w Kotuniu domu, zatopiona w pnączach winogron pracownia, anioły na ścianach i zapach świeżo zaparzonej po włosku kawy.
Antonina przyszła na świat w 1942 r. w Wilnie. Z dzieciństwa pamięta leśniczówkę pod Kownem, w której mieszkała z rodzicami, i zabawy z bratem ciotecznym w pieczenie babek pod schodami. Najbardziej jednak utkwiły jej w pamięci czołgi. Jako kilkuletnia dziewczynka nie rozumiała, co to wojna, ale widziała panikę w oczach bliskich i łzy matki, kiedy komuniści przyszli aresztować jej ojca. Bernard Wysocki pracował w litewskim ministerstwie leśnictwa. Kiedy trafił do więzienia, tak jak wielu jego kolegów, zdawał sobie sprawę, że stamtąd już raczej się nie wychodzi. Jedyny kierunek to Syberia.
- Nie wiem jak, ale moja mama wykupiła ojca z niewoli - mówi Antonia. Na samo wspomnienie rodzinnego domu jej oczy zachodzą łzami. - Moi rodzice to było wspaniałe małżeństwo. Tego samego dnia, kiedy tata opuścił areszt, wsiedliśmy do bydlęcego wagonu, który jechał do Polski - opowiada. Podróż trwała miesiąc. Mała Antosia zapamiętała z niej piec-kozę, na której gotowało się jedzenie i łzy radości, kiedy udało się przekroczyć granicę.
Nowe życie Wysoccy rozpoczęli w Trzebiatowie. Nie mieli mebli, garnków, ubrań. Mieli jednak siebie. - Było nam ciężko, ale czuliśmy się wolni, i to było najważniejsze - mówi Antonina. W Trzebiatowie nie zagrzali jednak długo miejsca. W 1949 r. zamieszkali w Stargardzie Szczecińskim. - Tam moi rodzice spędzili niemal całe życie - wspomina artystka. - W 1990 r. postanowili, że chcą być bliżej mnie. Mieszkałam wtedy w Warszawie, a moje siostry we Włoszech. Byłam jedynym dzieckiem, które pozostało w kraju. Dlatego chcieli mieć mnie na wyciagnięcie ręki - dodaje. Antonina rozpoczęła poszukiwania domu dla siebie i rodziców. Nie było to łatwe, bo miejsce musiało być wyjątkowe. W końcu znalazła ogłoszenie o sprzedaży domu w Kotuniu. Okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Dom duży, piętrowy, z tarasem i widokiem na las. - Dla taty, leśniczego, było to jak spełnienie marzeń. Pamiętam, jak brał kijek i chodził na grzybobranie. Mam też przed oczami tatkę przechadzającego się po ogródku... - po policzku Antoniny spływa łza. - Z kolei mama, Angelina, lubiła siedzieć na obrośniętym winogronem tarasie i dziergać serwetki, kapy na łóżko czy poduszki. To była prawdziwa dama. Nie interesowały jej sensacje i wręcz brzydziła się plotkami - opowiada. Ojciec Antoniny odszedł w 1995 r. Osiem lat po nim zmarła mama.
- Cieszę się, że mogliśmy żyć razem w tym pięknym miejscu. Jestem przekonana, że mieszkając w takim otoczeniu, człowiek nabiera pięknej duszy - mówi rzeźbiarka.
O tym, że będzie artystką, Antonina wiedziała od dziecka. Jako mała dziewczynka zdejmowała ze ścian obrazki i na ich odwrocie malowała zwierzęta, krajobrazy, lalki. Potem wieszała je na miejsce. Przez dłuższy czas rodzice byli nieświadomi, że pod ich dachem rozkwita artystyczna dusza. Kiedy to zrozumieli, zapisali dziewczynkę na zajęcia plastyczne do „Domu harcerza” w Stargardzie Szczecińskim. - W siódmej klasie jeden z moich opiekunów z ogniska powiedział rodzicom, że mam talent i powinnam zdawać do szkoły plastycznej w Szczecinie - mówi Antonina. Po pięciu latach malowania, rzeźbienia, obcowania z wielkimi dziełami i ich autorami, postanowiła, że stanie się częścią tego artystycznego świata. Pomóc jej miała w tym Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie. - Kiedy dyrektorka liceum dowiedziała się, że zamierzam tam zdawać, sugerowała, że nie mam większych szans. Oprócz wewnętrznej siły, która podpowiadała mi, że się uda, nie miałam poparcia nikogo znaczącego - wspomina. Antonina na ASP dostała się za pierwszym razem. Kiedy jechała do stolicy, płakała ze szczęścia. Nie zraził jej nawet widok powojennych gruzów. Stolica, która witała ją - dziewczynę z Wilna - otwartymi ramionami, była po prostu piękna. I nic nie było w stanie tego zmienić. Nawet ciężkie czasy, w których przyszło jej studiować.
ASP ukończyła w 1966 r. Dyplom w pracowni prof. Mariana Wnuka otrzymała z wyróżnieniem. Już na piątym roku wygrała konkurs medalierski. Pieniądze za odlany w brązie medal wpłaciła na mieszkanie. - Na studiach poznałam swojego męża. Wzięliśmy ślub. Mieszkaliśmy w jednym pokoju. Spaliśmy na łóżku polowym. Dopiero po kilku latach, kiedy teściowa pozbywała się starych mebli, wzbogaciliśmy się o tapczan - Antonina uśmiecha się na wspomnienia. Młoda rzeźbiarka odnosiła coraz większe sukcesy. Postanowiła jednak wyjechać na kilka miesięcy do Włoch. Bo człowiek, który zamierza tworzyć, musi koniecznie zobaczyć Rzym. Niestety, uzyskanie paszportu w tamtych czasach nie było łatwe. Dostała go dopiero po kilku miesiącach. Włochy zachwyciły ją od pierwszego wejrzenia. Zakochała się w rzymskich zabytkach, uliczkach i czarnych oliwkach, których smak pamięta do dzisiaj.
W wieku 30 lat Antonina została mamą. Albert od początku był pogodnym, uśmiechniętym chłopcem. Niemal wszędzie zabierała go ze sobą. Nawet do pracy. Na pomoc męża nie mogła liczyć, bo wyjechał za chlebem za granicę. Obiecywał, że wróci. Nie dotrzymał słowa. Antonina przelała całą swoją miłość na syna. - Byliśmy ze sobą silnie związani. Mimo tego, że wychowałam go sama, to było mądre, bez śladów zaborczości czy zazdrości, uczucie. Lubiliśmy ze sobą przebywać, rozmawiać - rzeźbiarka patrzy w okno, jakby czekała, że za chwilę pojawi się w nim jej dziecko. Niestety. Albert zmarł kilka lat temu. Jego młode życie przerwała brutalnie ciężka choroba: nowotwór. - Walczyłam o niego trzy lata. Na początku leczenia była jeszcze nadzieja, że wygramy tę wojnę. Jednak śmierć przyjaciela syna i odejście jego dziewczyny zupełnie go załamały - wspomina.
Kiedy Albert zaczął chorować, Antonina zaczęła malować anioły. Pierwszego z nich podarowała synowi. Dlaczego anioły? Artystka przypadkiem weszła do jednej z warszawskich galerii, gdzie usłyszała rozmowę właścicielki z klientką, która pytała o obrazy z aniołami. Antonina powiedziała, że spróbuje je namalować. A może nie był to przypadek? Ktoś kiedyś powiedział, że sztuka bywa czasem jedyną nadzieją człowieka. To śpiew jego duszy. A kiedy dusza śpiewa, to rodzą się anioły.
Choroba syna, jego odchodzenie, to był najtrudniejszy czas w życiu artystki. — Pamiętam, jak na dwa miesiące przed śmiercią syna, podziękował mi za to, że go urodziłam i podarowałam tak fantastyczne życie - opowiada. - Gdyby nie Bóg, nie wiem, jak zniosłabym ten okres. Zdarzały się momenty, że wychodziłam ze szpitala i patrzyłam w niebo. Zachwycałam się jego błękitem, chmurami. Za chwilę jednak ganiłam się w myślach: twój syn umiera, a ty zachwycasz się niebem. Dzisiaj wiem, że te chwile wytchnienia były mi w tym trudnym czasie podarowane przez Boga - twierdzi. Dzięki rzeźbie Antonina choć na chwilę przestawała myśleć o leczeniu, kolejnych dawkach chemii. Kiedy Albert leżał w szpitalu, artystka pracowała nad pomnikiem „Pamięci Nauczycielom Tajnego Nauczania 1939 - 1945”. Codzienne wizyty w Parku Kazimierskim pozwoliły przetrwać najtrudniejszy czas w jej życiu. Kilka miesięcy po śmierci syna, musiała zmierzyć się z kolejnymi emocjami. - Rozpoczęłam prace nad nagrobkiem dla niego. Długo nie mogłam się za to zabrać. Była to najtrudniejsza praca, jaką wykonałam w życiu - mówi. Grób Alberta zrobiony jest z białego marmuru. Nie zabrakło na nim aniołka.
Kiedy pytam Antoninę o jej największe sukcesy, odpowiada, że to trudne pytanie. Bo przecież różnie przeżywa się poszczególne etapy. To, co kilkanaście lat temu uważaliśmy za porażkę, okazuje się sukcesem. A osiągnięcie, które traktowaliśmy jako jedno z największych, z perspektywy czasu blednie, nie ciesząc jak kiedyś. Równie skromnie artystka mówi o swoim talencie. - On nie należy do mnie, został mi podarowany przez Boga. Ode mnie jedynie zależało, co zrobię z tym darem - tłumaczy. Nie ma wątpliwości, że rzeźbiarka wykorzystała go w pełni. A sztuka odwdzięczyła się jej z nawiązką. Pomogła w najtrudniejszych chwilach, wyleczyła z cierpienia. Dzisiaj, dzięki twórczości i doświadczeniom Antonina potrafi pięknie żyć. A to sztuka upragniona przez wszystkich, ale osiągana tylko przez nielicznych. Tych, którzy znaleźli źródło. Dla artystki jest to udoskonalanie natury.
opr. aw/aw