Tajemnica Mandylionu

Fragment książki "Tajemnica Mandylionu": Zmierzchało. Na gasnące miasto opadała czarna zasłona mroku. Znad ziemi unosiła się mgła, płynąc ku granatowemu niebu...

Tajemnica Mandylionu

Artur Żamojda

Tajemnica Mandylionu

PROMIC - Wydawnictwo Księży Marianów MIC
Warszawa
listopad 2009
ISBN 978-83-7502-181-3(miękka) 978-83-7502-182-0(twarda)
Format książki: 125x195 mm


fragment książki

Morderstwo

Zmierzchało. Na gasnące miasto opadała czarna zasłona mroku. Znad ziemi unosiła się mgła, płynąc ku granatowemu niebu. Gdzieś z dala dochodziły pojedyncze, urywane głosy miejskiej egzystencji, co przypominało ostatnie głośniejsze ziewnięcie zasypiającego człowieka. Chodniki pustoszały.

Na jednym z nich niosły się odgłosy kroków młodego mężczyzny idącego ku wtapiającym się w ciemność blokom. Młodzieniec to przyspieszał, to zwalniał, jakby jakaś niewidzialna ręka pchała go i powstrzymywała. Nie był pijany, ale chwilami jakby się zataczał.

Pochylona twarz, wzrok wbity pod nogi, i ręce, którymi co i rusz dotykał skroni, lekko je masując, wskazywały, że był czymś bardzo zaniepokojony.

— Po co? Po co żyć?! Daj choć jeden powód!

Mężczyzna przystanął, schował twarz w dłoniach, potem zwrócił się ku niebu pełnemu gwiazd, na którym jaśniał księżyc, i kierując słowa gdzieś w tę odległą, spokojną otchłań, zawołał:

— Odpowiedz! Po co? Nie milcz ciągle!

Chwilę stał tak wpatrzony w gwiezdną dal, ale w końcu zwiesił głowę, aż broda opadła mu na piersi, i łagodnie, niczym w tańcu, zakołysał się. Zaraz potem się wzdrygnął, wyprostował i skierował wzrok przed siebie jakby ogarnięty jakimś dziwnym, mrocznym postanowieniem. Ruszył, lecz teraz szedł szybko i zdecydowanie. W jego oczach czaił się zaś dziwny błysk.

Z tunelu, jaki znajdował się nieopodal, dochodził odgłos kroków. Ktoś zbliżał się, wyraźnie się spiesząc. Po chwili ukazał się pochylony mężczyzna z laską, który z wielkim trudem zmuszał się do biegu ponad siły. Kierował się prosto na młodzieńca. Za rogiem ulicy nagle zawył silnik samochodu, w tym momencie uruchomionego. Kierowca ruszył z piskiem opon, aż zarzuciło samochodem. Po chwili auto, jak się zaraz okazało czarny jaguar, oświetliło plecy tego człowieka. Wówczas, co było dziwne, kierowca jakby przekonany, że starszy człowiek jest w jego zasięgu i nie zdoła uciec, zwolnił, po czym się zatrzymał.

Mężczyzna nieustannie się oglądał. Kuśtykał i opadał z sił. Zauważył jednak zbliżającego się młodzieńca. Wypatrzył go także kierowca. Podjechał nieco, zatrzymał wóz, a po chwili rozległy się dwa strzały. Mężczyzna potknął się, ale jakimś nadludzkim wysiłkiem szedł dalej. Nagle runął na nadchodzącego młodzieńca, będącego świadkiem zdarzenia. Z ust staruszka sączyła się krew. Umierał. Chłopak poczuł ciepłą ciecz na swoim ręku. Obaj osunęli się na chodnik. W tym momencie jaguar ruszył wolno. Starzec jak ryba wyjęta z wody z trudem łapał powietrze. Zdołał jednak zapytać:

— Wierzysz w Chrystusa Zbawiciela?!

Pytał o to z całą mocą, patrząc przenikliwie w oczy młodego człowieka i resztkami sił wczepiając się w jego ciało.

— Wierzysz, czy nie? Odpowiadaj! Na Jego rany, odpowiadaj!

— Wierzę...

— Więc weź to i uciekaj! — Wcisnął w dłonie tego przypadkowego przechodnia płaski pakunek, lekko teraz zakrwawiony, i z jakąś żelazną siłą zacisnął w jego rękach.

— Chroń to — mówił już niewyraźnie — i uciekaj, no już!

— Jego polecenie było tak kategoryczne, że młody człowiek szybko się podniósł.

Spojrzał w stronę jaguara. Samochód stał całkiem blisko. Wysiadło z niego dwóch typów ubranych w czarne, długie, skórzane płaszcze.

Na opustoszałej ulicy, pośród unoszącej się mgły, przez którą przebijały się tylko światła reflektorów samochodowych, ich ruchy wydawały się wolne, jakby nierealne. Postacie tonęły w mlecznym mroku. Ich twarzy nie można było dostrzec, mimo iż byli niedaleko.

Zupełnie niespodziewanie, instynktownie, młody człowiek odwrócił głowę w drugą stronę, gdzie jego wzrok napotkał wpatrzoną w niego kobietę, zastygłą w bezruchu.

— Uciekaj! — jej krzyk przeszył go, jak głos puszczyka przeszywa w lesie nocną ciszę.

Po kilku sekundach biegł najszybciej, jak tylko mógł, oddalając się od miejsca zdarzenia. Padły dwa albo trzy strzały, ale on ani na chwilę nie zwolnił. Słychać było coraz cichszy krok biegnącego. Krótko potem nie było go ani widać, ani słychać. Zaraz też samochód z piskiem opon ruszył i rozpłynął się za kotarą mgły.

Pamiętnik

Na klatce schodowej jednego z bloków dzielnicy Zielone Wzgórza panowała ciemność. Andrzej Prebut z trudem łapał powietrze. Słyszał łomot swego serca. Krew tak w nim pulsowała, że czuł ją w skroniach, w piersiach, i na rękach.

Nie włączał światła. Zachowywał się jak tropione zwierzę. „Nie — myślał gorączkowo — światła nie powinienem zapalać. Ani tu, ani w pokoju. Kroki?!”.

Echo jego stóp odbijało się od ścian. Zamknięte, bez możliwości wydostania się na zewnątrz.

„Teraz — czuł przerażenie — będę się oglądał i coś słyszał... Ciągle będę coś słyszał i widział. Czarny samochód i tych dwóch...”.

Wstrzymał oddech i w końcu ruszył na górę. Szybko znalazł się przed drzwiami swojego mieszkania.

Otworzył je i wcisnął się do środka. Dotarł do pokoju i rzucił się na łóżko. Leżał wpatrzony w sufit, nieruchomy niczym trup. W ręku kurczowo ściskał zakrwawiony pakunek.

„Nie mogę tak leżeć” — przemknęło mu przez myśl. Wstał i podszedł do okna. W bloku naprzeciwko wciąż paliły się światła.

„Zapalę i ja — wahał się. — Zapalę, przecież na tym osiedlu są tysiące okien.”

Naraz poczuł, że wręcz pali go trzymany w ręku pakunek. Podniósł go przed oczy, jakby chciał przeszyć go wzrokiem na wylot. Odwrócił się.

— Krew! — krzyknął.

Krew zabitego człowieka! Gęsta maź, jeszcze nie do końca zakrzepła. Szkarłatne plamy zabrudziły pakunek w paru miejscach.

PAMIĘTNIK

Młody człowiek podszedł do stołu. Włączył nocną lampkę, przy której zwykle pisał, i położył przed sobą zawiniątko.

„Stara szmata — pomyślał. — Ciekawe, co kryje?”.

Odwijał ją długo, aż odsłoniła się dość cienka książka. Nie była zwyczajna. Miała sto albo więcej lat.

Oprawiono ją w skórę, a jej mocno wytarte, porysowane okładki, wzmocnione zostały mosiężnymi okuciami.

„Jest starsza niż ta szmata!”.

Podobne widział w bibliotece na swojej uczelni. Stały na specjalnej półce i chyba nikt ich nie mógł wypożyczyć. Chciał otworzyć książkę na chybił trafił. Wstrzymał się jednak. Czuł, że jego decyzja to jak przejście nad przepaścią po kładce przerzuconej między dwoma urwiskami. Intuicja podpowiadała mu, że gdy zrobi krok na tej kładce, gdy otworzy książkę, stanie na drugim brzegu, przed czymś nieznanym, co zaczęło się tragicznym spotkaniem ze starym mężczyzną i nie wiadomo, czym się skończy!

Dramatyczny początek nie zapowiadał niczego dobrego...

Ale czy miało to teraz jakieś znaczenie? Czy mogło być gorzej? Czy w jego położeniu mogło być coś jeszcze gorszego niż to, że teraz jest sam z samym sobą?

„Przestałem istnieć dla świata — rozmyślał — a i on przestał istnieć dla mnie. Cóż może mnie spotkać, skoro nie istnieję? Szedłem przecież...”. Po czym gwałtownie wsadził rękę do kieszeni płaszcza i wyjął z niej pierścionek. Spojrzał na duży kamień w oczku, na szlif łamiący światło lampy. Kamień mienił się kolorami tęczy, które widoczne były na dłoni, a złoto obrączki miało ciepły, żółty odcień, łagodny jak promyk słońca. Gdy wpatrywał się w klejnot, na jego twarzy pojawiła się nagle bruzda, a po niej następne. W jednym momencie poszarzał, jak pod wpływem nagłego bólu. Ścisnął z całych sił pierścionek, aż odcisnął mu się na dłoni, i wsunął go z powrotem do kieszeni.

—Jest szary, aż czarny. Nie ma koloru rubinu ani złota. Po prostu zrobił się szary. Boże! —jęknął. — Czemuś mnie zabił?! Czemuś wypalił serce i duszę z uczuć?! Za co przemieniłeś mnie w kamień?!

Odpowiedziała mu cisza. Usiadł na krześle i zatopił się głęboko we wspomnieniach. Cierpiał. W końcu drgnął, wypłynął na powierzchnię rzeczywistości, rozejrzał się po pokoju, chcąc sobie przypomnieć, gdzie jest, i zaczął wpatrywać się w książkę.

— Otwieram! — powiedział może zbyt głośno. — Mam nadzieję, że będzie to skok w przepaść.

Okładki książki nieco zaskrzypiały. Widać dawno nikt do niej nie zaglądał. Zaczął przerzucać kartki. Niektóre były zlepione.

Zobaczył, że to rękopis. Pismo było równe. Staranne.

— To pamiętnik!

Na którejś stronie mignął mu portret Napoleona, naszkicowany dość wprawnie. Wtem ze środka wypadł obrazek Matki Boskiej Ostrobramskiej. Stary, pognieciony, ale Andrzej bez problemu rozpoznał wizerunek. Szybko odwrócił go i wtedy dostrzegł dedykację:

Niech Cię strzeże Bogurodzica!

Twoja Zosia

Tekst nieco wypłowiał, ale nie miał trudności z odczytaniem. Na wewnętrznej okładce książki znalazł mapę. Pamiętnik natomiast — co dopiero dostrzegł — rozpoczynał się już od pierwszej strony.

Ja, Stanisław Wisłocki, szlachcic Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, z nakazu serca, za głosem rozumu, stojąc u kresu swego tragicznego życia, znad mogiły, opowiadam...

Kobieta w chuście

Polonez zjechał z szosy prowadzącej z Białegostoku do Krynek i skręcił w brukowaną drogę, która wiodła aż pod majaczący na linii horyzontu las. Auto ciągnęło za sobą smugę kurzu jak kometa, gdy wchodzi w gęstą masę atmosfery. Pylisty ogon piasku rozwiewał się po polach, a samochód mknął szybko, zbliżając się do wioski, której zabudowania z każdą chwilą stawały się coraz wyraźniejsze. Przy jednym z domów auto się zatrzymało. Wysiadła z niego kobieta w chuście.

Trzasnęła drzwiami, aż pojazd zadygotał, po czym skierowała się prosto do chaty. Otworzyła stare, skrzypiące drzwi i weszła do środka.

W domu panował półmrok. Drzwi prowadziły do kuchni, w której zdobycze XX wieku mieszały się z dziewiętnastowiecznymi sprzętami. Obok zajmującego centralne miejsce dużego kaflowego pieca stała lodówka Elektrolux. Pod oknem na duży stół, pomalowany olejną farbą, spadały firany przewieszone przez drewniany karnisz. Wokół stołu stały dębowe, obite czerwonym płótnem krzesła. Kuchnia była niska, miała sufit z pomalowanej na biało dykty. Na podłodze leżał wytarty, stary dywan, mocno już wypłowiały. Ścianę podpierał kredens z oszklonymi drzwiczkami, za którymi widać było cukier, kawę, herbatę, kubki i jakieś gliniane naczynia. Kredens przy mocniejszym stąpnięciu odzywał się głucho i drżał jak galareta, pobrzękując przy tym szklankami i kubkami.

W rogu kuchni, niemal pod sufitem, wisiały dwa obrazy Matki Boskiej. Stare, kolorowe ikony w milczeniu przypatrywały się mieszkańcom domu. Tuż pod nimi na łóżku przysiadła kobieta, która dopiero co weszła. Długo milczała. Zwieszoną głowę ukryła w dłoniach, lecz po paru chwilach podniosła wzrok i spojrzała na staruszkę siedzącą przy stole, od jakiegoś czasu cierpliwie ją obserwującą.

— No i co? — spytała starsza kobieta.

— Pamiętnik ma jakiś chłopak.

— Znasz go? — dociekała.

— Nie, zupełnie go nie znam. To był całkowity przypadek.

— Wiesz chociaż, gdzie mieszka?

— Nie, nie wiem.

Kobieta w chuście znowu skryła twarz w dłoniach. Starsza, ciężko dysząc, wstała z krzesła i podeszła do siedzącej na tapczanie. Objęła rękoma jej głowę i mocno, czule tuląc, przycisnęła do siebie.

— Nie martw się, córeczko, znajdziesz go.

Córka ujęła ręce matki, uścisnęła je i powiedziała:

— Znajdę go, mamo, na pewno. Nie na próżno tak długo czekałyśmy. Jesteśmy blisko.

— A co z profesorem?

— Nie żyje, zastrzelili go.

Matka szeroko otworzyła oczy. Przez jej twarz przebiegł cień niedowierzania, ale po chwili zniknął. Ponownie w milczeniu objęła córkę i przytuliła ją do siebie.

— Usiądź, marno, przecież jesteś chora.

— Ach, ciągle siedzę i siedzę.

Nagle coś sobie przypomniała, bo spojrzała na duży ścienny zegar.

— Weź, nalej sobie kapuśniaku, na piecu stoi. Jak zjesz, naobieraj kartofli, bo dzieci wrócą lada moment z pola.

Po chwili córka siedziała przed dymiącym talerzem zupy, której woń rozchodziła się po całej izbie. Jadła powoli, wpatrzona w miskę, głęboko zamyślona, jakby była zakochana.

Wtem doleciały z podwórza dziecięce głosy dziewczynki i chłopca. Słychać było jakąś wesołą kłótnię, która wydawała się być czubieniem się dwojga bliskich sobie serc.

— Pamiętaj, mamo, nie wygadaj się przed nimi! Po tych słowach dwójka dzieci wpadła do kuchni i napełniła półmroczne pomieszczenie życiem. Jakby wfrunęło tu stado rozćwierkanych wróbli. Radość wybuchła ze zdwojoną siłą, gdy dzieci zobaczyły siedzącą przy stole swoją starszą siostrę.

— Natalia, Natalia!!! — rozległy się okrzyki.

Po paru minutach gorączka powitania trochę opadła.

— Nazbierałam jagód i poziomek w lesie. Potem zrobimy pierogi — powiedziała dziewczynka.

— Nie ma nic lepszego niż pierogi ze świeżymi jagodami — dodał chłopiec.

—Ja jestem największa, to zjem najwięcej — przekomarzała się Natalia z rodzeństwem.

— Ale to ja powinnam dostać największą porcję, bo... bo ja najbardziej je lubię — odparła młodsza siostra.

— Właśnie, że ja, bo jestem najsilniejszy, jak lew wśród zwierząt. Właśnie ja powinienem dostać prawie wszystkie pierogi! — wołał chłopiec.

Wśród takiego dokazywania doczekano wieczora.

Pierogi zniknęły błyskawicznie. Natalia wstała od stołu, na którym pozostały talerze — bordowe od soku z jagód. Narzuciła na ramiona sweter i wyszła z chaty. Szła drogą przez wieś aż na jej koniec, do starego drewnianego domu. Był zaniedbany, w ogrodzie i wokół niego rozrosła się bujna trawa i rozkrzewiły się zarośla. Popchnęła skrzypiące i ciężkie drzwi, po czym weszła do ganku. Stamtąd krzyknęła:

— Dzień dobry!

Otworzyła drugie drzwi i znalazła się w kuchni. Poszła dalej do małego pokoiku. Był skromnie umeblowany: z prostym stołem, szafą i tapczanem. Na dwóch ścianach wisiało mnóstwo ikon i obrazów z wizerunkami świętych. Pomiędzy dużymi, starymi obrazami Natalia zauważyła i nowe ikony — niewielkie i średniej wielkości, o różnej tematyce, wykonane nową techniką.

Przy oknie na wózku inwalidzkim siedziała piętnastoletnia może dziewczyna. Jej drobna sylwetka kontrastowała z rozmiarem wózka.

— Cześć, Lena.

— Witaj, Natalio.

— Co słychać?

— Wszystko dobrze.

— Chcesz, żebyśmy wyszły przed dom i tam porozmawiały?

— Tak, chciałabym zobaczyć zachód słońca.

— Chodźmy, chcę cię o coś spytać.

— Wiem.

Po chwili Lena i Natalia wpatrywały się w ciemnożółtą tarczę słońca schodzącego poza horyzont. Nad nimi zupełnie nisko przeleciał bocian, głośno trzepocząc skrzydłami, by krótko potem wylądować na dachu stodoły, gdzie miał gniazdo.

Jedna część nieba, większa, ciemniała, powoli przybierając kolor talerzy po pierogach z jagodami. Ta bliższa tarczy słońca wciąż była rozświetlona złotym blaskiem, który przechodził w szkarłat. Robiło się ciszej, tylko gdzieśz daleka dolatywał dźwięk pracującego w polu ciągnika. Zapaliły się nieliczne przydrożne lampy, za nimi jedno po drugim rozbłysły światła w oknach domów.

Wieczór był ciepły. Ziemia nagrzana promieniami słońca oddawała gorąco gromadzone skrupulatnie przez cały dzień. Czasem tylko zrywał się lekki wiatr, na chwilę mącąc tę przyjemną aurę.

— Ten pamiętnik ma jakiś chłopak... — ostrożnie, z niepokojem zaczęła Natalia. — Jakiś chłopak — powtórzyła.

— Wiem.

— Powiedz, co o nim wiesz?

Lena Prybit przez parę chwil milczała, głęboko się nad czymś zastanawiając. W końcu się odezwała:

— Niewiele.

— Kim on jest?

— Wiem tylko tyle, że to człowiek chory!

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama