Czy wypada śmiać się w kościele?
Mówią, że śmiech to zdrowie, ale czy wypada śmiać się w kościele? Czasami trudno się opanować... Niektórych sytuacji, jakie mają w nim miejsce, nie wymyśliłby nawet najlepszy scenarzysta komediowy.
Zabawne momenty świadczą o naszym bogactwie ducha i o dystansie do tego, co robimy. Czasem wynikają z ograniczoności czy niedopatrzenia. Zresztą, myślę, że Pan Bóg też musi mieć niezłe poczucie humoru, więc dlaczego my mamy być smutni i śmiertelnie poważni? Nikogo nie trzeba przekonywać, że dowcipu nie brakuje też samym kapłanom i osobom zakonnym.
Do napisania tego artykułu zainspirowały mnie własne obserwacje i rozmowy z ludźmi spod znaku koloratki i habitu. Każde nabożne spotkanie rozpoczynamy od wezwania Ducha Świętego. Więc ja też zacznę od trzeciej Osoby Trójcy Świętej. Rzecz działa się kilka lat temu w jednej z parafii naszej diecezji. Akurat w uroczystość Zesłania Ducha Świętego. Kościół był specjalnie udekorowany, bo kilka dni wczesnej odbyło się w nim bierzmowanie. Na filarze widniała duża styropianowa gołębica. Trwała homilia. Kapłan zachęcał wiernych, by często modlili się do Ducha Świętego. Mówił: „Kochani, proście z ufnością: «Przyjdź Duchu Święty, przyjdź Duchu Święty...»”. Ciszę i atmosferę zasłuchania przerwał hałas. Okazało się, że styropianowa gołębica posłuchała kaznodziei i... „sfrunęła” z filara.
Do dziś pamiętam rozmowę ze znajomym kapłanem, który został oddelegowany do posługi we Włoszech. Na nowej parafii przebywał dwa tygodnie. Ciągle uczył się języka. Spytałam, jak mu idzie. Usłyszałam: „Jutro odprawiam pogrzeb. Jestem w parafii sam, bo mój proboszcz wyjechał do Ziemi Świętej. Pomódl się, by z tej tragedii nie wyszła komedia, bo z moim włoskim to nic nie wiadomo”. Na drugi dzień chciałam sprawdzić, jak mu poszło. W odpowiedzi usłyszałam: „Ludzie nawet płakali, mam nadzieję, że z powodu nieboszczyka, a nie mojego kazania”.
Z uśmiechem wspominam też jedną z porannych Mszy św. w mojej parafii. Na Eucharystii był tylko ksiądz i troje wiernych, w tym pewna starsza, przygłucha pani, która siedziała kilka ławek dalej niż ja. Mszę św. sprawował wikariusz. Pani obok należała do osób, które podczas liturgii powtarzają kwestie wypowiadane przez kapłana. Zbliżał się moment, kiedy celebrans miał wypowiedzieć doksologię zaczynającą się od słów: „Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie...”. Ksiądz sięgnął po patenę i kielich, wzniósł je ponad ołtarz i zanim zdążył się odezwać, po kościele dał się słyszeć sceniczny szept mojej sąsiadki: „Przez Chrystusa, z Chrystusem...” Po wszystkim żartobliwie spytałam księdza, co to było. Ten z uśmiechem wzruszył ramionami, puścił oko i odpowiedział: „koncelebra”.
Pisząc ten artykuł, nie mogłam nie zapytać o kościelny humor s. Estery, loretanki, której uwielbiam słuchać w radiowych audycjach przygotowywanych przez redakcję „Anioła Stróża”. Siostra przyznała, że takich śmiesznych sytuacji miała na pęczki.
- To było na rekolekcjach Oazy Nowego Życia. Rozpoczynała się Msza w dzień pokutny, jak zwykle z pełną asystą liturgiczną. Jako pierwsi w procesji do ołtarza szli akolici ze świecami. Były to lata 80, więc chłopcy nosili długie, sięgające do pół twarzy grzywki. Kiedy akolici nabożnie skłonili się przed ołtarzem, do jednego z nich nagle podbiegła moderatorka i zaczęła łomotać go po głowie rękami i zeszytem, który akurat miała przy sobie. Ponieważ była to stateczna kobietka, wszystkich wprawiła w osłupienie i prawdziwą konsternację. Okazało się jednak, że po prostu miała szybki refleks... Kiedy kolega pochylił głowę, jego bujna grzywa zajęła się od świecy. Moderatorka, dzięki natychmiastowej reakcji, uratowała mu - jak to potem sam nazwał - „skalp”. Gdyby nie ona, mógł być łysy. Taki to był początek dnia pokutnego - wspomina s. Estera.
Loretanka opowiada też o zabawnych przejęzyczeniach. - Poważna siostra zakonna weszła w czasie Mszy św. na ambonę i zaczęła: „Czytanie z listu św. Pawła do... Galotów” i to był koniec czytania - śmieje się s. Estera. Przytacza również sytuację, jaka zdarzyła się pewnej siostrze. Zakrystianka zauważyła, że księdzu stojącemu przy ołtarzu spadły spodnie. - Podeszła do niego i trąciła, by z nich „wyszedł”. Sprytnie zwinęła je pod szkaplerz i wyszła do zakrystii. Na szczęście nikt się nie zorientował - mówi moja rozmówczyni.
Ostatnia historia zdarzyła się podczas Mszy św. w domu opieki, gdzie mieszkańcami często są osoby cierpiące na demencję starczą. - Przed Komunią św. ksiądz podniósł Ciało Pańskie i powiedział: „Oto Baranek Boży...”, po czym normalnie spożył Pana Jezusa. Na co jedna z pensjonariuszek głośno zareagowała: „no i pożarł Go!” - wspomina s. Estera.
Zabawnymi anegdotami zechciał podzielić się także ks. Mateusz Sudewicz, wikariusz parafii Leopoldów. Na długo zapamiętał swój kapłański debiut w odwiedzaniu ludzi starszych i schorowanych.
- Jako neoprezbiter pojechałem do nich w pierwszy piątek miesiąca. Pewna leciwa pani na mój widok zapytała: „A co to za ksiądz?”. Ktoś z domowników powiedział: „to nasz nowy wikary”. Na co starsza pani: „Mówili, że młody miał przyjść, a ten już nie jest pierwszej młodości...”. Miałem wtedy całe 25 lat! - śmieje się ks. Mateusz.
Czasami trudno nie uśmiechnąć się w kancelarii czy zakrystii. - Pewna kobieta chciała zamówić Mszę św. z okazji rocznicy ślubu swojego syna. Wpisuję: „intencja dziękczynno-błagalna w 15 rocznicę ślubu” i pytam, kto tę rocznicę obchodzi. Pani podała tylko imię syna, więc zapytałem: „A imię synowej?” Na co padła odpowiedź: „A to ją też trzeba podawać, proszę księdza?” - wspomina ks. M. Sudewicz.
Na koniec dorzuca coś z radosnej twórczości swoich uczniów. Kiedy zapytał na katechezie, co to jest „pycha”, usłyszał: „Pycha jest wtedy, kiedy jemy w McDonald's”.
O. Paweł Gomulak, oblat, wspomina z kolei Mszę św. odprawianą w okresie wielkanocnym przez jednego z ojców, który uchodził za słynnego kaznodzieję. - Był raczej poważny niż wesoły. Zaczął kazanie tak: „gruby pust”, „gruby pust” - i czuje, że coś mu nie pasuje. Wreszcie zorientował się i powiedział: „Tfu! Pusty grób”. Myślę, że to rozładowało całą sytuację - opowiada o. Paweł.
Oblaci są zgromadzeniem misyjnym. Posługa w dalekich krajach również obfituje w sytuacje, kiedy można „wybuchnąć” śmiechem.
- Wszystko działo się na Madagaskarze. Jeden z naszych braci bardzo lubił długie posiedzenia na „tronie”. Pewnego razu, kiedy tam siedział i czytał gazetę, coś nagle go pałaskotało. Wzdrygnął się, ale czytał dalej. Chwilę później sytuacja się powtórzyła. Zaczął się denerwować i obiecał sobie, że jeśli jeszcze raz to się zdarzy, nie wytrzyma. Chwila spokoju i znów! Zdenerwowany wstał, zwinął gazetę, podpalił ją i - bach - wrzucił do dziury! Niestety, zapomniał z wykładów z medycyny, że zgromadziły się tam gazy wybuchowe. Cały ustęp wyleciał w powietrze. W świecie oblackim gruchnęła wiadomość, że prawie został pierwszym męczennikiem ziemi malgaskiej (!). Jednak sprawa była trochę - hm... - „śmierdząca” - śmieje się o. Paweł.
***
Intencją autorki tego artykułu nie było wyśmianie kogokolwiek i czegokolwiek. W końcu mamy karnawał - czas zabawy i śmiechu!
OKIEM DUSZPASTERZA
Przyzwyczailiśmy się do Jezusa, który jest „śmiertelnie” poważny. Często wynika to z tego, że albo nie znamy Ewangelii, albo nie próbujemy wyobrazić sobie ludzkich uczuć Zbawiciela. Przecież On był prawdziwym człowiekiem! Nie wyobrażam sobie Jezusa wiecznie poważnego. On przeżywał swoje człowieczeństwo w pełni, w tym także uczucia.
Często powtarzam, że mamy prawo do wyrażania i przeżywania naszej emocjonalności, bo przecież jest ona darem Boga. Mamy prawo odczuwać takie uczucia, które uważamy za pozytywne: pokój, miłość czy radość. Jednocześnie mamy prawo tak samo odczuwać i przeżywać uczucia, które niesłusznie od razu wrzucamy do worka „grzechy, wady”, tj. smutek, złość, gniew. Wystarczy spojrzeć na Jezusa, który wchodzi do świątyni jerozolimskiej, staje w portyku Salomona i patrzy na handlarzy. Im dłużej patrzy, tym bardziej wzbiera w nim złość i gniew. Mało kto pochyla się nad tą sceną w kontekście człowieczeństwa Jezusa, a On, stojąc ze „spokojem”, zwija bicz ze sznurków. Jak zaraz wpadnie w towarzystwo... Dalszy ciąg znamy.
Mamy prawo do odczuwania emocji. One same w sobie nie są grzechem, ale darem naszej natury, darem Boga, który tak ukształtował nasze człowieczeństwo. Dopiero od naszej decyzji - jak przeżyjemy uczucia, które w nas się rodzą - zależy ocena moralna. Jeśli kieruję swoje uczucie przeciwko drugiemu człowiekowi po to, by go zranić, poniżyć - i robię to z premedytacją - wtedy świadomie przekształcam uczucia w grzech.
Czasem śmieję się z powagi w kościele. Kiedy czytamy Ewangelię o weselu w Kanie, trudno wyobrazić sobie Jezusa, który nie tańczy (oburzenie świętych matron sięga wtedy zenitu) albo nie żartuje. Na kartach Ewangelii znajdziemy wiele miejsc, w których Jezus tryska humorem, albo nawet - używając języka młodzieżowego - „podpuszcza uczniów”. Przychodzi mi na myśl wędrówka do Emaus. Uczniowie przybici wydarzeniami uciekają z miasta. Przyłącza się do nich Nauczyciel. Nie krzyczy: „Halo, to ja!”, tylko idzie z nimi... Kleofas jest wręcz zdziwiony, że nieznajomy nie słyszał o wydarzeniach w Jerozolimie i zaczyna wszystko wyjaśniać. Mistrz nie przerywa, nie prostuje. Myślę, że nawet uśmiecha się pod nosem. Właśnie zwyciężył śmierć, stoczył największą bitwę w historii kosmosu. Otworzył szeol, w którym czekał Adam etc. Jest triumfatorem. Kiedy dochodzą do Emaus, sugeruje, jakby miał iść dalej... „Chłopaki, fajnie się z wami rozmawiało, ale ja idę...”. I wreszcie gest łamania chleba - Eucharystii. Poznali Go, a On zniknął.
Niesamowicie ciekawe są sceny po zmartwychwstaniu. Jezus przychodzi do uczniów, którzy powrócili do starego zawodu, staje nad Morzem Tyberiadzkim. Oni łowią ryby, jednak bezskutecznie. Chyba coś nam to przypomina. Rano przychodzi Jezus i zapewne z uśmiechem na twarzy pyta ich: „Czy macie coś do jedzenia?”. Można sobie wyobrazić reakcję apostołów. Byli zmęczeni, źli i głodni. A On z tym samym uśmiechem mówi: „zarzućcie po prawej stronie”. Sieć pełna ryb - bach! Od razu sobie przypomnieli. Piotr rzuca się do wody: „To jest Pan!”. Niesamowite!
I jeszcze jedna scena, kiedy Jezus pyta Piotra o miłość. Przypuszczam, że niekiedy zbyt mocno prężymy muskuły teologiczne, aby wytłumaczyć te pytania i zmieszanie Piotra. Wyobraźmy sobie pełne żaru i radości oczy Jezusa, który pyta Piotra: „czy kochasz mnie?”. Pomijając fakt używania różnych rzeczowników greckich na określenie miłości, może odpowiedź Piotra tak ucieszyła Jezusa, że zadał to samo pytanie aż trzy razy?
Kiedy spojrzymy na Ewangelię, starając się współodczuwać z Jezusem, nasza wiara i kościoły, nasze przepowiadanie będą bardziej radosne. Oczywiście, pozostaje kwestia świadomości, gdzie się gromadzimy. Nie bez znaczenia jest fakt, że Kościół, sprawując Eucharystię, ma świadomość, iż na ołtarzu ma do czynienia z prawdziwym Bogiem. I dlatego wypowiada przy Eucharystii te same słowa; tutaj nie ma miejsca na dowolność. Ale niekiedy nasze modlitwy są po prostu smutne. I myślę, że nie bez znaczenia jest tutaj fakt, iż najwięcej cudów dzieje się podczas modlitwy uwielbienia, gdzie angażujemy naszą uczuciowość. Nie biadolimy, tylko dziękujemy i uwielbiamy Boga!
NOT. AWAW
AGNIESZKA
Echo Katolickie 7/2017
opr. ab/ab