O Hannie Chrzanowskiej opowiada znany publicysta Paweł Zuchniewicz
Kiedy po raz pierwszy zetknął się Pan z postacią Hanny Chrzanowskiej?
Było to podczas pisania powieściowej biografii Karola Wojtyły. Składała się ona z trzech części: pierwsza opowiadała o najmłodszych latach przyszłego papieża („Lolek”), druga o odkrywaniu powołania i kapłaństwie („Wujek Karol”), natomiast trzecia dotyczyła czasów, gdy był krakowskim biskupem („Habemus papam”). Szukając materiałów, natknąłem się na postać H. Chrzanowskiej, pielęgniarki, która swoje życie poświęciła chorym i cierpiącym. Pomyślałem wówczas: owszem, niezwykła osoba, ale pewnie jedna z wielu, jakie otaczały K. Wojtyłę. Zmieniłem zdanie podczas pracy nad biografią o. Leona Knabita, benedyktyna, który znał Hannę bardzo dobrze. Okazało się, że często gościła w Tyńcu, a sam o. Leon był świadkiem podczas diecezjalnego etapu procesu beatyfikacyjnego H. Chrzanowskiej. Kiedy skończyłem książkę o o. Knabicie, otrzymałem od wydawnictwa Znak ofertę napisania kolejnej publikacji. Zaproponowano, by jej główną bohaterką stała się właśnie Hanna. Pomyślałem: to znak, że trzeba przypomnieć światu postać tej niezwykłej kobiety, której życiowym powołaniem była opieka nad najbardziej potrzebującymi.
Czytając Pana książkę, zwłaszcza opisy, gdy Hanna odwiedzała ludzi, od których wszyscy odwracali wzrok, pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mi na myśl to: Brat Albert w spódnicy lub polska Matka Teresa.
Kiedy zacząłem „wgryzać” się w historię H. Chrzanowskiej, miałem to samo odczucie: polska Matka Teresa, ale do bólu świecka. Nie przeszkadzało jej to jednak, by wielkie rzeczy Boże przekładać na praktykę dnia codziennego.
Ale Hanna nie zawsze była blisko Boga. Co sprawiło, że się nawróciła?
Źródła na ten temat są bardzo nikłe. Możemy co najwyżej prowadzić proces poszlakowy, bo np. w swoich życiowych wyborach Matka Teresa kierowała się wiarą, natomiast w przypadku Hanny wiadomo jedynie, że kiedy decydowała, iż zostanie pielęgniarką, była daleko od Boga. Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, czy należała do osób niewierzących, ateistów czy agnostyków. Choć wydaje mi się, że to trzecie. Z domu również - w przeciwieństwie do Matki Teresy - nie wyniosła duchowości. Wiemy jednak z dwóch powieści H. Chrzanowskiej, które wydano w latach 30, oraz z trzeciej będącej w maszynopisie, że w jej życiu wydarzyło się coś, co ją przemieniło, zbliżyło do Boga, otwierając na nową rzeczywistość. Niestety, nic bliżej na ten temat nie wiadomo. Sama H. Chrzanowska nikomu o tym ani nie mówiła, ani nie pisała. Tylko z pewnym bólem już jako osoba wierząca w latach 60 zwierzała się, że żałuje, iż nie odkryła wcześniej tej prawdy, iż w chorym można dostrzec Chrystusa.
Hannę zafascynowała duchowość benedyktyńska. Można odnieść wrażenie, że w Tyńcu ładowała akumulatory potrzebne w jej pracy. Wreszcie została oblatką benedyktyńską. Dlaczego ta duchowość była jej tak bliska? W zwykłym duszpasterstwie nie potrafiła się odnaleźć?
H. Chrzanowska była osobą wykształconą, odznaczała się wysoką kulturą osobistą i poziomem intelektualnym. Ponadto pochodziła z profesorskiego domu. Jej ojcem był prof. Ignacy Chrzanowski, wybitny historyk literatury. Zatem wzrastała w środowisku naukowców. Owszem, interesowała ją wiara, lecz przeżywana głęboko, autentycznie i podbudowana rozumem. Benedyktyni stanowili wówczas tzw. krakowską elitę duchową i intelektualną. O. L. Knabit czasami dworuje sobie, że kiedy on - zwyczajny człowiek - wstąpił do zakonu, zastał w nim książęta i hrabiów. Tyniec promieniował duchowo, słynął ze wspaniałej liturgii, to było jedno z pierwszych miejsc w Polsce, w których realizowała się autentycznie odnowa Soboru Watykańskiego II. Hanna była osobą, która czytała dokumenty soborowe, zachwycając się nimi. Kiedy jechała do Tyńca, by przeżyć tam Wielki Tydzień, decydowała się na bardzo skromne warunki, byle tylko móc zasmakować niezwykłej liturgii, której celem było wprowadzenie w Tajemnicę. Dlatego być może duszpasterstwo parafialne to było dla niej po prostu za mało. Tymczasem duchowość benedyktyńska zaspokajała jej potrzeby.
Tynieckich benedyktynów wielokrotnie odwiedzał też - jako biskup, a potem kardynał - Karol Wojtyła. Zresztą podobieństw między nim a Hanną było dużo więcej: oboje kochali góry, literaturę, cechowała ich wrażliwość artystyczna, oboje też stracili podczas okupacji swoich ojców, z którymi byli bardzo związani, żyli w Krakowie. Oni po prostu nie mogli się nie spotkać.
Rzeczywiście, to uderzające, jak oni się odnaleźli. Jednym słowem - świętość przyciąga świętość. H. Chrzanowska zetknęła się z K. Wojtyłą, jeszcze zanim został biskupem. Był to rok 1957. Hanna znajdowała się wtedy w dużym kryzysie, który miał dwie płaszczyzny. Pierwsza miała źródło w jej osobistych przeżyciach. Wydaje się, że przed wojną H. Chrzanowska przeżyła poważny zawód miłosny. Ta sprawa łączyła się z wielkim cierpieniem, gdyż musiała podjąć pewne decyzje, o których wiemy tyle, że dostała propozycję wyjazdu zagranicę, do człowieka - jak się wyraziła - bardzo kochanego i kochającego. Skojarzyło mi się to z Basią z „Nocy i dni”. Ostatecznie H. Chrzanowska została w Polsce. Natomiast drugą przyczyną kryzysu stała się pewna bariera w jej pracy, której celem była fachowa pomoc chorym w domach. Dostrzegła, że jej zaplecze w postaci szkoły pielęgniarskiej, koleżanek po profesji i uczennic, powoli się kurczy i nie ma szans na rozwój. Będąc w Tyńcu, wpadła na pomysł, by poprosić o wsparcie Kościół. Wprawdzie podejmowała takie próby wcześniej, lecz spełzły na niczym. Tym razem było inaczej. Przyjaciółka Hanny Zofia Szlendak powiedziała, że zna pewnego księdza, który mógłby je zrozumieć. Był nim K. Wojtyła.
I tak spotkali się słynny „wujek”, jak określano ks. Wojtyłę, i „cioteczka”, bo tak chorzy, niepełnosprawni i uczennice nazywali Hannę.
To prawda. H. Chrzanowska z Z. Szlendak poszły do ks. Wojtyły. Hanna wspominała potem, że przygotowała sobie cały kołczan strzał, czyli przykładów mówiących o tym, jak bardzo chorzy - często opuszczani i zaniedbani nie tylko na ciele, ale i duszy - potrzebują fachowej pomocy i opieki. Okazało się jednak, że żadnego z pocisków nie musiała użyć, ponieważ K. Wojtyła zaprowadził je do ówczesnego proboszcza parafii Mariackiej ks. Ferdynanda Machaya, człowieka o wielkiej wrażliwości i pełnego miłosierdzia, który powiedział, iż nie tylko udostępni zaplecze parafialne, ale zapewni też wynagrodzenie dla pielęgniarek, pytając rzeczowo: „1 tys. zł miesięcznie wystarczy?”. H. Chrzanowska była - jak wspominała - olśniona. Zdawała sobie bowiem sprawę z tego, że - i to było bardzo świeckie - chorzy muszą być traktowani z sercem, ale fachowo, a za tę fachowość ktoś musiał zapłacić, bo pielęgniarki też powinny z czegoś żyć. W ten sposób zaczęła się przyjaźń ks. Wojtyły i Hanny, która trwała aż do jej śmierci.
Potem K. Wojtyła - już jako biskup i kardynał - sam odwiedzał chorych w domach. Można powiedzieć, że Hanna stała się jego przewodniczką po świecie ludzkiego cierpienia. Czy te doświadczenia mogły wpłynąć na to, że jako Jan Paweł II - najpierw po zamachu w 1981 r., a potem przed swoją śmiercią - z taką pokorą znosił cierpienie?
Kiedy myślałem o H. Chrzanowskiej i o tym, jak powiedzieć ludziom, którzy jej nie znali, że to bardzo ważna postać i ma nam mnóstwo do przekazania, przyszło mi do głowy właśnie to, że ona pokazała ks. K. Wojtyle cierpienie. W dodatku zrobiła to bez znieczulenia. Dla Hanny nie stanowiło problemu, że ma do czynienia z kapłanem, biskupem, a potem kardynałem. Prowadziła go w najgorsze miejsca, do ludzi bardzo schorowanych, ucząc, jak należy z nimi obcować. Myślę, że te doświadczenia są owocem m.in. listu apostolskiego „Salvifici doloris” (O chrześcijańskim sensie ludzkiego cierpienia), a także tego, co mówił o podmiotowości chorego, m.in. po zamachu w klinice Gemelli, gdzie powiedział do lekarzy, że jako chory musi walczyć o swoje prawa. Ten alfabet zabrał ze sobą z Krakowa. Podobnie jak wrażliwość na młodzież i rodzinę.
Jest jeszcze coś, co połączyło Jana Pawła II i niezwykłą pielęgniarkę z Krakowa. To data śmierci.
To naprawdę zadziwiające. Hanna umarła 29 kwietnia 1973 r. w tzw. niedzielę przewodnią, lub - jak wówczas ją określano - białą, czyli pierwszą niedzielę po Wielkanocy. Ten dzień Jan Paweł II ustanowił Niedzielą Miłosierdzia, a następnie, dokładnie 32 lata po H. Chrzanowskiej, sam odszedł w jej wigilię do domu Ojca. Należy dodać, że jako kardynał przewodniczył uroczystościom pogrzebowym H. Chrzanowskiej. Powiedział wówczas, że była wcieleniem Chrystusowych błogosławieństw z Kazania na Górze, a zwłaszcza tego, które mówi: „Błogosławieni miłosierni”. Wydaje mi się, iż kard. Wojtyła już wtedy miał przekonanie co do świętości Hanny. Jako papież po rozpoczęciu jej procesu beatyfikacyjnego podkreślił: „To jest bardzo ważna sprawa”.
Co ta skromna pielęgniarka z Krakowa ma do zaoferowania współczesnym ludziom?
W postaci Hanny doniosłe jest to, że ma ona ogromny walor wychowawczy dla młodzieży. Zetknięcie z ludzką słabością i cierpieniem jest niezwykle potrzebne, zwłaszcza dzisiaj, gdy rośnie egoizm, sobkostwo, nastawienie na sukces i pieniądze. H. Chrzanowska pochodziła z bogatej rodziny, ale jej rodzice - choć, jak to się mówi, Panu Bogu się nie narzucali - byli ludźmi o ogromnej wrażliwości. Sama Hanna wspominała, że kiedy dostała w prezencie urodzinowym dziesięć rubli, zapytała mamę, co ma zrobić z taką masą pieniędzy. Wanda Chrzanowska odpowiedziała, iż powinna je przeznaczyć na cierpiące dzieci, które poznała w szpitalu założonym przez jej ciotkę Zofię Szlenkier. Tak też się stało. Poza tym H. Chrzanowska, rozwijając sieć pielęgniarstwa parafialnego, zaangażowała do tego studentów. Wielu z nich do dzisiaj służy społeczeństwu. Dlatego to niezwykle ważne, by podkreślić aspekt wychowawczy działalności Hanny. To inspiracja dla nas, byśmy podobnie postępowali z współczesną młodzieżą, prowadząc ją tam, gdzie być może nie wszystko jest piękne, ale otworzy ich serca.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 13/2017
opr. ab/ab