Rozmowa o śmierci, życiu wiecznym, rzeczach ostatecznych
O tym, jak ojciec Joachim zapukał do przyjaciela w drodze do nieba i czy warto modlić się za dusze czyśćcowe, z benedyktynem o. Leonem Knabitem rozmawia Marcin Jakimowicz. Autor zdjęcia: Henryk Przondziono
Marcin Jakimowicz: Możemy jutro przyjechać?
o. Leon Knabit: — Tak. Jestem poza Tyńcem, ale wieczorem wracam. Jutro powinienem być w klasztorze. No chyba że coś nas po drodze zabije i nie dojedziemy. Ale wtedy przeczytają o nas w internecie...
Na szczęście nie przeczytałem wczoraj o Ojcu w internecie. A czy ojciec Leon boi się w ogóle śmierci?
Nie chciałbym w tej chwili umierać. Mam taki bałagan w swych rzeczach, że nie wyszedłbym z czyśćca, zanimby moi współbracia tego nie uporządkowali. A poważnie: jestem nastawiony na to, że Pan Jezus jest dobry i miłosierny. I dzięki temu nie lękam się kary, którą z całą pewnością powinienem otrzymać za moje przewinienia. Taka kara jest zresztą bardzo dobrą rzeczą...
Dobrą???
Tak. Bo najgorsze jest to, jeśli człowiek coś zbroi, a inni zbyt łatwo go rozgrzeszą i machną nad nim ręką. Wtedy winowajca nie czuje się oczyszczony do końca i dręczą go wyrzuty sumienia. I to powiedzenie: „Oby Cię Bóg skarał!”, które jest traktowane jako wyraz zemsty czy złości, jest tak naprawdę najlepszym życzeniem! Ludzie są niesprawiedliwi i albo przesadzają w karaniu, albo wcale nie karzą, dozwalając na bezkarność. A Pan Bóg będzie oczyszczał nas sprawiedliwie.
Czyściec jest karą?
Tak. Boimy się tego słowa — „kara”, prawda? Chcemy je zagłaskać. Wołamy „Boziu dobra, Boziu kochana”, a przecież Pismo Święte aż się trzęsie od słowa „kara”. Jest kara. To naturalna konsekwencja grzechu, przekroczenia prawa.
Dominikanki ze świętej Anny opowiadały, że w chwili śmierci mniszki — nawet święte, mistyczki — stawały się bezradne jak dzieci. Bały się. Trzeba było je wziąć za ręce i przeprowadzić na drugą stronę...
Jako proboszcz widziałem ludzi (nie mistyków, ale zwykłych, często pogubionych, uwikłanych w alkohol), którzy w obliczu śmierci zmieniali się, nabierali ufności, odchodzili spokojnie, bez histerii. Ale pamiętam też inną sytuację: umierał ksiądz, znany, ceniony, poważany i pobożny. W obliczu śmierci zaczął nagle przypominać sobie jakieś dawne grzeszki. I przesłoniły mu one wszystko. Tak przeraził się swej grzeszności, że zaczął panicznie wołać: „Nie ma dla mnie miłosierdzia!”. Pocieszaliśmy go: „To było dawno, przecież twoje życie było bardzo dobre”, ale on trwał w ciemności. Nie wiem, czyja to była sprawka... Może szatana?
Taka skondensowana ciemna noc?
Tak! On jęczał: „Jestem śmieciem, gnojem. Nie zasługuję na miłosierdzie”. Chwila oddzielenia duszy od ciała jest na pewno bolesna. Przecież sam Jezus bał się śmierci i wołał na krzyżu: „Czemuś Mnie opuścił”. Wierzę jednak, że Pan Jezus może dać nam taką łaskę, że przejdziemy spokojnie. Jak Franciszek na spotkanie z „siostrą śmiercią”.
Czy mnich tyniecki umiera inaczej niż Jan Kowalski w szpitalu w Sieradzu? Towarzyszą mu inni bracia, modląc się nad łóżkiem?
Bracia są. To prawda. Przez cały czas. To niesłychanie ważne, bo mówią, że nawet jak człowiek na zewnątrz nie daje oznak, że ma kontakt ze światem, to jednak sama świadomość, że ktoś stoi obok, trzyma za rękę, bardzo pomaga. Opowiem wam, jak odchodził ojciec Augustyn Jankowski. Kiedyś poczuł się bardzo słabo. Trafił do szpitala. Tam „wyrównali” mu serce i spokojnie spędził noc. Obudził się i jak przystało na warszawskiego księdza stwierdził: „Nie pójdę przecież do ołtarza nieogolony”. Nie zdążył odprawić tej Mszy. Trzask-prask i za pięć minut zmarł. Nie miał nawet czasu na zamartwianie się. Pogadał chwilę, zasłabł i zmarł. Śmierć nie jest demokratyczna — każdy z nas odchodzi inaczej.
Przyjaciel Ojca, dominikanin Joachim Badeni, szelmowsko uśmiechał się: „Śmierć? Każdemu polecam”. Dzień przed śmiercią podobno powiedział braciom: „To będzie jutro”. I było jutro.
Z ojcem Joachimem związana jest niezwykle ważna historia. Muszę wyjaśnić jedno: ja nie wierzę w duchy. Wierzę w Ducha. Nie miewałem w życiu żadnych prywatnych objawień czy widzeń. Nic z tych rzeczy. Ale pamiętam świetnie noc sprzed pół roku. Obudziło mnie wyraźne pukanie do drzwi. Wygramoliłem się z łóżka, patrzę: trzecia w nocy. Pukanie było bardzo wyraźne. To nie był sen. Wstałem, otwieram drzwi, na korytarzu nikogo. Cisza, pustka. Pomodliłem się: może komu to potrzebne? O świcie dostałem SMS-a: „Przed paroma godzinami zmarł o. Joachim Badeni”.
Przyszedł pożegnać się z przyjacielem?
Nie wiem. Tak to odebrałem. W drodze do nieba zapukał do Tyńca...
Te światy są naczyniami połączonymi? Czasami słyszałem opowieści: w rodzinie zmarł mąż. Po latach wdowa borykająca się z problemami finansowym westchnęła: „Jasiu (to imię męża), zrób coś”, i nagle pojawiała się możliwość zarobienia jakiejś sumki...
Konkret: telefon sprzed dwóch dni. Dzwoni do mnie doktor, człowiek wielkiego zawierzenia, związany z Janem Pawłem II, ufający ojcu Pio. Ma żonę chorą na raka. Kobieta mocna, energiczna, tryskająca życiem, ale choroba sprawia, że staje się jak stół toczony przez korniki: na zewnątrz pięknie, ładnie, a w środku coraz gorzej. I nagle ten lekarz mówi: „Śnił mi się ojciec Joachim Badeni. Uśmiechał się: »Nie martw się, żona jest zdrowa! Wszystko w porządku«”. Niezwykle wyraźny sen. Rano jadą na badania, a lekarz mówi: „Wszystko jest w porządku, proszę przyjechać na kontrolę za pół roku. To prawda, niczego nie wymyślam...
Powiedział kiedyś Ojciec, że tajemnicę ojca Joachima odkryjemy dopiero po jego śmierci. Co to znaczy?
Jego świętość nie była nachalna. Tak jak Jana Pawła II. Tłum krzyczał: „Santo subito”, ale teraz z dnia na dzień dowiadujemy się, że on na szczęście był normalnym człowiekiem, twardo stąpającym po ziemi i nie wszystko mu się tak do końca udawało. Miałem kiedyś do czynienia z panią Hanną Chrzanowską — pielęgniarką. Dziś jest kandydatką na ołtarze. Znakomita kobieta, tryskająca humorem, zaradna, oddana całkowicie chorym. Gdy przesłuchiwano mnie jako świadka w czasie procesu beatyfikacyjnego, odpowiadałem na mnóstwo pytań. I na każde uczciwie odpowiadałem „tak”. A potem usiadłem w celi i podrapałem się po głowie: „Leon, bez mizdrzenia się, przecież gdyby te pytania dotyczyły ciebie, na wiele z nich musiałbyś odpowiedzieć »nie«”. I pomyślałem: „Co się stało? Dlaczego zaciągnąłem ręczny hamulec?”. Świętość takich ludzi jak o. Badeni czy pani Hanka rozbłyska dopiero po śmierci.
Cytat z ojca Badeniego: „Niedawno nagle zjawiła mi się dusza, bardzo wyraźna, dokładnie wiem, kto to był, i prosiła, bym koniecznie w jej intencji odmówił część bolesną Różańca. Zrobiłem to i poszło mi całkiem dobrze. Nawet dość pobożnie odmówiłem. I ta dusza zniknęła”. Miał odwagę mówić takie rzeczy...
Tak, nie bał się wyśmiania. Matka Teresa wołająca bezradnie w ciemnościach: „Panie Boże, gdzie jesteś?” też miała tę odwagę. Boimy się, że jeśli okażemy słabość, będziemy skazani na pożarcie. Nieprawda. Jan Paweł II wołał w Starym Sączu: „Nie lękajcie się świętości”. Nie polega ona na achach i ochach czy lewitacji. Lubię modlić się w naszym zakonnym chórze: jeden fałszuje, drugi ledwo duka. Ale wszyscy razem się modlą!
Ksiądz pyta: „Kto chce pójść do czyśćca?”. Las rąk. Czy to nie jest jakiś plan minimum? Tak jakbyśmy już nie wierzyli, że Bóg przygotował nam niebo.
W czyśćcu nie możemy już zgrzeszyć. To dobra wiadomość. Może ten las rąk bierze się stąd, że zdajemy sobie sprawę z tego, że nie jesteśmy tak święci, na jakich pozujemy? Czyściec jest tęsknotą. To jest tak jak z tym oknem. Widzę za nim skały, piękny wiślany brzeg, pola, jesienne drzewa. Cóż z tego, skoro nie mogę tego dotknąć? Pozostaje tęsknota. Widzę piękne niebo, ale jest za szybą. I zaczynam cierpieć, myśleć: „Boże, jaki ja byłem głupi, że rozglądałem się na boki, zamiast skupić się na niebie! Trafiłbym tam wówczas bez przesiadki. A tak? Siedzę w czyśćcu”. Ale na szczęście tu już nie mogę zgrzeszyć. I czekam na niebo. To jest one way — nie ma możliwości powrotu. Mur, beton będę w niebie.
Co Ojciec mówi młodym: by starali się o czyściec czy wprost o niebo?
By nie myśleli ani o tym, ani o tym, tylko o Panu Bogu, który ich bardzo kocha. I aby oddawali się Mu, jak to mówiła błogosławiona serafitka, siostra Sancja, „na przepadłe”.
Jak benedyktyni modlą się za swych zmarłych braci?
Bardzo ciekawa rzecz. Przed kilkoma miesiącami w drodze do refektarza umieszczono na korytarzu fotografie wszystkich braci, którzy w Tyńcu żyli i umierali. Taka ścieżka nadziei...
... i zerka na nich Ojciec w drodze na schabowego?
Raczej na zupkę. Gotują nam tu naprawdę świetne zupy. Zmarłych zakonników wspominamy też w rocznice ich śmierci. Niezależnie, czy to druga, czy pięćsetna rocznica. Odprawia się za nich Mszę. Po śmierci benedyktyna modlimy się za niego przez 30 dni i odprawiamy Msze gregoriańskie...
W jaki sposób Leon Knabit może pomóc Stefanowi Żółkie-wskiemu, który od setek lat czeka w czyśćcu na miłosierdzie? Dlaczego Pan Bóg uzależnia jego zbawienie od modlitwy nas, szaraczków?
Oto wielka tajemnica wiary. Tylko tyle mogę powiedzieć. Jesteśmy mistycznym ciałem Chrystusa, a obcowanie świętych jest rzeczywistością.
Miewa Ojciec czasami przeczucie, że stoi w chórze obok Benedykta, Teresy Wielkiej czy samej Maryi?
Nie mam takich odczuć mistycznych. Ja po prostu wiem, że tak jest.
... ale przecież odebrał Ojciec przed chwilką telefon i nie wiedząc, kto dzwoni, rzucił: „Wierzę, że to Pan Jezus, ale czego chce?”.
No tak (śmiech), ale to wiąże się ze słowami: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych...”. W nich jest Jezus. A ja tylko odbieram telefon.
Modlitwa za powodzian to konkret — widać zalane domy. A jak modlić się za dusze w czyśćcu, w którego istnienie nie wierzy już prawie połowa Po-laków?
Objawienia prywatne, które można przyjmować lub nie, bardzo dużo mówią nam o kontakcie z duszami czyśćcowymi. Jest zresztą mnóstwo ludzi, którzy modlą się nie tylko za dusze, ale i do dusz w czyśćcu. I ciekawe, kiedy proszą je o obudzenie, wstają punktualnie...
To nie przesada? Traktowanie dusz jako budzika?
Nie. Dlaczego mają nie pomóc, skoro same tego chcą? Jeśli zegarek czy komórka może nas budzić, to czemu nie dusza z czyśćca?
Wczoraj mój syn przerażony zapytał: „Czy w niebie będziemy musieli się cały czas modlić?”. Jak Ojciec opowiada ludziom o niebie?
Młodzi pytają: „I co? Mam przez całą wieczność patrzeć na tego staruszka z siwą brodą? Wieje nudą”. Odpowiem tak: Kiedyś w Watykanie siedziałem obok Jana Pawła II. To było ostatnie spotkanie Ojca Świętego z uczestnikami rekolekcji podhalańskich. Obok papieża stał stołeczek obity szarym zamszem. Ks. Dziwisz powiedział: „To dla ojca Leona”. Siedziałem i siedziałem, i patrzyłem, jak papież, bardzo zmęczony i schorowany, rozmawia z ludźmi. Każdemu szepnął jakieś słówko, każdego pobłogosławił. Siedzę i siedzę, i ku mojemu zdumieniu zauważam, że wcale mi się nie nudzi. I pomyślałem: „Skoro absolutnie nie nudzę się, siedząc tuż przy papieżu, to jak mógłbym się nudzić siedząc przy Ojcu w niebie?”.
Czy nie drażni Ojca takie pobożne poklepywanie po ramieniu: trudno, przyjmij tego raka, bo naprawdę „lepiej tysiąc lat cierpieć na ziemi niż jeden dzień czyśćcu”?
Drażni. Sam sobie przyjmij tego raka i nie wymądrzaj się. Zobaczymy, jaki mądry będziesz, gdy sam usłyszysz diagnozę lekarską... Słysząc takie wymądrzanie się, aż ma się ochotę dać w zęby... Ale to stwierdzenie o cierpieniu na ziemi i w czyśćcu przyjmuję. Opieramy się tu na tradycji. Skoro nasi poprzednicy — ojcowie pustyni — abbowie — prości niepiśmienni egipscy chłopi, którzy do dziś zaskakują nas mądrością, twierdzili, że najcięższa kara na ziemi jest lżejsza od najlżejszej kary w czyśćcu, to znaczy, że tak jest.
I abba Leon się z tym zgadza...
Tak. Wierzę, że cierpliwe znoszenie cierpień i upokorzeń na tym świecie, czynione z miłości do Pana Boga i w intencji wynagrodzenia za grzechy, naprawdę oczyszcza naszą miłość.
Aha... Czy byliby panowie tak uprzejmi i podrzucili mnie do pobliskiego przedszkola? Bo ja mam przedszkole swojego imienia. Jestem tym troszkę skonfundowany. Jest szkoła św. Benedykta, a tuż obok przedszkole nieświętego Leona. Ale ufam, że po mojej śmierci zmienią ją na „śp. Leona”, a potem, po stu latach, ktoś wymaże „p” i wstawi „w” i przedszkole wreszcie dorówna szkole: będzie miało świętego patrona (śmiech).
opr. mg/mg