Msze św. za Ojczyznę jednoczyły ludzi, niszczyły chęć odwetu i wyzwalały w nich dobre emocje.
"Idziemy" nr 12/2010
Idea Mszy św. za Ojczyznę jest głęboko zakorzeniona w tradycji polskiej religijności. Według zapisu Jana Długosza tuż przed rozpoczęciem bitwy pod Grunwaldem król Władysław Jagiełło modlił się ze łzami w oczach o pokój, prosząc Boga o potrzebą w tej sytuacji pomoc
Król był przekonany, że podejmuje walkę w imię sprawiedliwości i ku obronie własnego narodu. Później stało się kościelnym obyczajem organizowanie tzw. modlitw interwencyjnych w intencjach patriotycznych. Papież Klemens XIII nakazał trzydniowe modły za Polskę w 1767 r., tuż przed pierwszym jej rozbiorem. Podczas narodowych powstań i zaborów następowało znaczne zwiększenie liczby nabożeństw „za pomyślność Ojczyzny”.
Ksiądz Teofil Bogucki, niegdyś proboszcz parafii św. Stanisława Kostki w Warszawie, do głębi przejął się tymi historycznymi wydarzeniami. Dlatego odnowił w swojej parafii modlitwy w intencjach narodowych. 22 lutego 1981 r. zainaugurował oficjalnie comiesięczne Msze św. za Ojczyznę i za tych, którzy dla niej najbardziej cierpią. Zaproponował program, który miał jednoczyć wszystkich, chcących żyć w blasku chrześcijańskiej prawdy i walczyć z komunistycznym system nieprawości. Przypominał w nim, że miłość do Ojczyzny jest także miłością do Boga, stąd też modlitwy w jej intencji powinny pobudzać wiarę, wzmagać zamiar odnowy moralnej i politycznej.
Wyznaczonym przez niego śladem powędrował ks. Popiełuszko. W atmosferze trwającego już stanu wojennego kontynuował dzieło gorliwego prałata. Przejął od niego odprawianie Mszy św. za Ojczyznę. Sytuacja w kraju zmuszała do zdwojonej czujności. Generał Jaruzelski rozpoczął zakrojoną na szeroka skalę operację internowania każdego obywatela polskiego, jeśli tylko zachodziło uzasadnione podejrzenie, że pozostając na wolności nie będzie przestrzegać porządku prawnego albo będzie prowadzić działalność zagrażającą interesom lub obronności kraju; każdego, kto – jak formułowano w stylu urzędowym – ukończył siedemnaście lat. Taki język oznaczał, że można było zostać zamkniętym w odosobnieniu z jakiegokolwiek, wygodnego dla władzy, powodu. Koniecznością stała się odważna przezorność środowisk solidarnościowych, aby nie dać się łatwo znieważyć.
Ksiądz Popiełuszko nie ustawał w niesieniu otuchy pokrzywdzonym przez reżim, uczestniczył w procesach hutników, modlił się, skupiając wokół ołtarza mnóstwo wiernych, przyjeżdżających nie tylko z Warszawy i okolic. Msze za Ojczyznę rosły w religijno-patriotyczną siłę. Ludzie gromadzili się nie tylko wewnątrz świątyni, ale i wokół niej, w pobliskim parku i przybocznych uliczkach. Powiewały sztandary, podnoszono do góry ręce ułożone w kształcie litery „V” (victoria – zwycięstwo) albo formowano las krzyży, śpiewano pieśń „Ojczyzno ma”, która stała się wyrazem jedności i patriotycznego zrywu. Był to początek intensywnych przewartościowań polityczno-społecznych, powolnego (choć nikt wówczas nie mówił tego głośno) obumierania systemu komunistycznego w Polsce, umacniania się zbiorowej świadomości, że Polacy to naród od tysiąca lat włączony w krwioobieg kultury chrześcijańskiej. Żadne totalitarne siły nie mogły tego stanu rzeczy zmienić, choćby nawet ogłaszały co kilka miesięcy stan wojenny albo pomnażały zastępy służb penetrujących każdą cząstkę życia.
Komuniści starali się jednak nadal prowadzić zbrodniczą grę z Kościołem, wykorzystując aktualne wydarzenia i decyzje władz kurialnych do szantażowania zarówno hierarchii, jak i poszczególnych księży. W środowisku żoliborskim mieszały się ze sobą w natłoku różne głosy, odmienne opcje polityczne i sposoby duszpasterskiej „walki” z wciąż groźną siłą rządzącą. Brakowało uchwytnego porządku, powiązanego ze społeczną nauką Kościoła oraz sprecyzowanych metod postępowania wobec prowokacji partyjnych dygnitarzy. Dotyczyło to zarówno osób świeckich, jak i przedstawicieli hierarchii kościelnej.
Tymczasem ks. Jerzy Popiełuszko stawał się coraz wyraźniejszym znakiem, łączącym Polaków w oporze, choć trzeba było jeszcze wiele narodowego trudu, aby mogło dojść do obalenia komunizmu. Pojawiały się zresztą niespodziewane trudności. Zaczęto bowiem traktować księdza czysto instrumentalnie – także w środowiskach przyznających się do związków z Żoliborzem. Uznano, że może on stanowić narzędzie przetargowe w sporach toczonych o sposób władania społecznością – już poza wpływami sił socjalistycznych, jak wówczas się określało.
Na szczęście ks. Jerzy umiał promieniować tym, co miał w sobie najlepszego, a co wynikało z zawierzenia Chrystusowi i Ewangelii. Stało się tak również za przyczyną Kościelnej Służby Porządkowej, która spontanicznie zainicjowała swą działalność. Należało przecież w pierwszym rzędzie zająć się ochroną samego ks. Jerzego. Jego codzienność stała się (niejako z dnia na dzień) ciągiem zastraszeń, prób uciszenia podejmowanych przez wysłanników ekipy rządzącej. Ani przez chwilę ks. Jerzy nie czuł się spokojny i bezpieczny. Potrzebował osłony, którą próbowały zapewnić mu osoby najbliższe, a także zupełnie ks. Jerzemu nieznane, zgłaszające się spontanicznie.
Niestety, znajdowali się pośród nich ludzie pozyskani przez Służbę Bezpieczeństwa. Dobroduszność warszawskiego kapłana, otwartość na każdego człowieka sprawiała, że przygarniał do siebie wszystkich, nie bacząc na ewentualne niebezpieczeństwa. Nie potrafił odtrącić kogoś tylko dlatego, że nie miał o nim dostatecznej wiedzy albo że doszły do niego jakieś nieprzychylne informacje o tej osobie. Garnących się do parafialnej współpracy traktował jako przyjaciół, chcących służyć wspólnej sprawie, jaką było pogłębione religijnie świadectwo życia, złączone z potrzebą zrzucenia komunistycznego balastu.
Pojmował, że historia powojennej Polski to historia kraju poddanego zbrodniczym działaniom Służby Bezpieczeństwa i Rosji sowieckiej. Nawoływał więc wciąż do modlitwy. Bez niej Kościół nie może zwyciężyć w sprawach, do których został powołany. W modlitwie – powtarzał konsekwentnie – czujemy się wolni i solidarni. Modlitwa i wiara stanowią wyposażenie duchowe przed złem tego świata, umacniają poczucie braterstwa i duchowej mocy, mają też wymiar duszpasterski, gdyż są oznaką jedności z Kościołem – również w wymiarze słów, które uległy niemal zniszczeniu pod wpływem komunistycznej nowomowy.
Dlatego ks. Jerzy ze starannością przygotowywał swe homiletyczne wystąpienia. Wpatrując się w duszpasterskie doświadczenie ks. prałata Teofila Boguckiego przyjął, że pamięć historyczna to ważny element rozumienia teraźniejszości, a patriotyczne uroczystości organizowane w żoliborskiej parafii uznał za jej wyróżniający przejaw. Modlono się tu przecież już wcześniej za Romualda Traugutta i uczestników Powstania Styczniowego, a także za wszystkich, którzy poświęcili życie broniąc własnej Ojczyzny. Uroczystości te głęboko weszły w pamięć mieszkańców Żoliborza.
Ważną ich częścią stały się kazania ks. Popiełuszki. Początkowo nie zdawał sobie sprawy z siły osobistego przepowiadania. Kiedy jednak ludzie zaczęli domagać się od niego niektórych fragmentów homilii, uświadomił sobie, że oto staje w szeregu tych polskich księży, którzy mają za zadanie umacniać narodową i religijną jedność Polaków. Zwrócił zatem uwagę na „styl” własnych wypowiedzi. Zaczął dobierać odpowiednie teksty literackie, odwoływać się do kazań Prymasa Wyszyńskiego i Jana Pawła II, jak również nauczania biskupów polskich. Nie wykorzystywał wielkiej retoryki, wywiedzionej z ducha Wyspiańskiego czy arcybiskupa Teodorowicza, nie stosował zbyt perswazyjnych środków wyrazu, ponieważ okoliczności społeczno-polityczne stały się na tyle napięte, że wystarczało wskazywać bolesne miejsca życia, aby wzbudzić duchowe poruszenie i umacniać nadzieję.
Msze św. za Ojczyznę wywoływały z jednej strony entuzjazm wiernych, z drugiej wyraźne zaniepokojenie struktur partyjnych. Starając się nie odróżniać od uczestników liturgii, tajniacy nagrywali kazania ks. Popiełuszki, usiłowali zakłócać nastrój spotkań i utrudniać modlitwę. Mimo to liczba uczestników Mszy św. wciąż rosła. Źródła takiego stanu rzeczy tkwiły głównie w tajemnicy łaski z nieba, ale również w osobowości ks. Jerzego. Starał się być osobą przejrzystą. Dawał się poznawać takim, jakim był, nie ukrywał osobistych intencji. Umiał wejść w świat innej osoby, zrozumieć jej myśli, wczuć się w potrzeby i oczekiwania. Wykazywał wreszcie dobrą wolę, cierpliwość, ponieważ miłość rozpoznawał jako proces, nie zaś jako spełnioną wartość. Nie obawiał się też trudności ani słabości, może nawet ran. One przecież – wiedział to już wówczas – nie ograniczają dróg do Boga; wprost przeciwnie: otwierają na Jego łaskę.
Zapewne dlatego nie zwracał większej uwagi na stan własnego zdrowia, choć anemia, dolegliwości wątroby i nerwica wcale go nie opuszczały. Stawał przy ołtarzu wybladły, schorowany, ale umocniony ufnością, że modli się w dobrej sprawie, że sam Chrystus przewodzi jego służbie. Mówił spokojnie, niemal monotonnie, ale z wewnętrznym przekonaniem, dobitnie. Z kościelnego głośnika płynęły proste ewangeliczne słowa o potrzebie życia w prawdzie, wierności ideałom, wzajemnej życzliwości, nie odrzucającej wrogów i prześladowców. Docierały one również i do tych, którzy skrycie rejestrowali wszystko, co się działo. Ludzi pociągała prostota, skromność i wrażliwość ks. Jerzego. Potrafimy przecież wybaczyć księdzu, który nie jest specjalnie wykształcony, że się na czymś nie zna; chcemy, by po prostu całym sercem był dla innych.
Nie były to kazania rozpolitykowane. Zabieganie o dobro drugiego człowieka było wtedy i jest obecnie aktywnością polityczną i jedynie w tym znaczeniu ks. Jerzy prowadził działalność polityczną. Trzeba pamiętać, jakie to były czasy, jaka atmosfera, jakie realia. Bez ich znajomości, nie sposób właściwie ich ocenić. To dobrze zredagowane homilie – czasami zawierające jakieś treści filozoficzne przedstawione w przystępny sposób – w wielu miejscach głębokie i teologicznie wysmakowane, że o ich autorstwo podejrzewano Klemensa Szaniawskiego. Żadnej polityki! Niesamowita scena miała miejsce podczas procesu zabójców ks. Popiełuszki. Prokurator zaczął czytać rzekomo wywrotowe kazanie ks. Jerzego. I w miarę czytania zmieniał mu się głos oraz interpretacja. Wszyscy czekali na antyrządowe treści, a partyjny prokurator cytował kazanie o Matce Bożej. Kiedy skończył, zapadła cisza jak makiem zasiał.
Msze św. za Ojczyznę jednoczyły ludzi, niszczyły chęć odwetu i wyzwalały w nich dobre emocje. Niosły duchowy żar sprawiający, że sprawy Boże nabierały coraz bardziej egzystencjalnego znaczenia, a bolesne problemy codzienności umniejszały się. Dawały poczucie – co wówczas robiło piorunujące wrażenie – trwania w upragnionych „godzinach wolnej Polski”, kiedy wiara i naród nie są od siebie oddzielane, ani tym bardziej sobie przeciwstawiane. Przybliżały dni wolnej Ojczyzny i wolnego życia.
* Artykuł jest fragmentem książki pt: Ksiądz Jerzy Popiełuszko, która niebawem ukaże się nakładem krakowskiego Wydawnictwa WAM, w serii „Wielcy ludzie Kościoła”.
Ludzi pociągała prostota, skromność i wrażliwość ks. Jerzego.
Msze św. za Ojczyznę jednoczyły ludzi, niszczyły chęć odwetu i wyzwalały w nich dobre emocje.
opr. aś/aś