Znak powołania

Być może ci, którzy już swoje powołanie podjęli, zbyt rzadko pokazują innym, że są na tej drodze szczęśliwi?

"Idziemy" nr 6/2012

Ks. Henryk Zieliński

Znak powołania

Coraz trudniej jest dzisiaj spotkać na ulicy siostrę zakonną czy zakonnika w habicie lub księdza w sutannie. No, może poza Dniem Życia Konsekrowanego. A szkoda. Większości ludzi takiego świadectwa zwyczajnej obecności duchownych w przestrzeni publicznej chyba bardzo potrzeba. Nie tylko przyznania się do swojej tożsamości, ale również o odważnej i radosnej obecność w świecie, do którego nas Bóg posyła.

Wbrew antyklerykalizmowi lansowanemu w wielu mediach i przez niektórych polityków, przynajmniej na warszawskich ulicach duchowni mogą liczyć na życzliwe przyjęcie. Sam doświadczam tego wielokrotnie, gdy idę do redakcji w sutannie. Często jest to chrześcijańskie pozdrowienie, wcale nie bąknięte półgębkiem, innym razem uśmiech lub skłon głowy ze strony człowieka, z którym wcale się przecież nie znamy. Nie chodzi w tym przecież o konkretnego księdza czy siostrę zakonną, ale o aprobatę dla tego wszystkiego, czego znakiem ma być strój duchowny.

Stosunkowo najrzadziej kłaniają się duchownym ci, po których najbardziej można by się tego spodziewać. Nieznajomemu księdzu, który nie wystawia im ocen, rzadko kłania się młodzież szkolna. Ale ta nie kłania się przecież nikomu, zwłaszcza kiedy stadnie wysypuje się z pobliskiego gimnazjum. I, paradoksalnie, rzadko nieznajomym duchownym kłaniają się staruszki i staruszkowie, którzy w PRL-u przyswoili sobie, że religia to sprawa prywatna, a księża powinni nie wychodzić z zakrystii.

Szczęśliwie najmniej zahamowań w przyznawaniu się do swojej wiary przez „Szczęść Boże” czy „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” mają w moim odczuciu ludzie młodzi. Tak między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia. Samodzielni pod każdym względem, pewni siebie, wyrastający ponad szarą przeciętność. Najczęściej jest to służba zdrowia z sąsiedniego szpitala, studenci z pobliskich akademików, nierzadko również policjanci patrolujący praskie ulice. A co dla mnie szczególnie ważne, życzliwie na widok stroju duchownego u „kolegi po fachu” na konferencjach prasowych, w studiu radiowym czy telewizyjnym reaguje także wielu dziennikarzy.

W świecie dominacji obrazów, w którym za rzeczywiste uznaje się tylko to, co naoczne, zwyczajnie potrzeba widocznych znaków obecności Boga i Kościoła. Jeśli na ulicach naszych miast coraz bardziej normalny staje się widok religijnego Żyda z jarmułką na głowie czy muzułmańskich kobiet szczelnie owijających chustami głowy, to jakąś formą kulturowej i religijnej dezercji byłoby, gdyby zabrakło tam katolickich zakonnic i zakonników w habitach oraz księży w sutannach.

To publiczne świadectwo osób duchownych ważne jest również dla tych, którzy zmagają się ze swoim powołaniem. Nie wierzę bowiem w kryzys powołań. Wolę mówić o kryzysie człowieka. Bo tym, który powołuje, jest Bóg, i nic nie wskazuje, aby się w tym dziele zaniedbał. Powołuje tych, których chce, ilu chce i do czego chce. A odpowiedzieć na powołanie ma człowiek. I z tym bywa problem nie tylko w odniesieniu do powołań kapłańskich czy zakonnych, ale również w podejmowaniu powołania do małżeństwa. Żyjemy w czasach, kiedy ludzie wychowani w kulcie źle pojętej wolności coraz częściej unikają podejmowania decyzji wiążących ich na całe życie. Stąd nie tylko mniej mamy kandydatów w seminariach i zakonach, ale i coraz mniej decydujących się na małżeństwo.

Być może ci, którzy już swoje powołanie podjęli, zbyt rzadko pokazują innym, że są na tej drodze szczęśliwi?

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama