Cotygodniowy komentarz z Gościa Niedzielnego (34/2000)
W związku z dwudziestą rocznicą Sierpnia 1980 roku Senat wydał uchwałę podkreślającą znaczenie wydarzeń, które dały początek "Solidarności". Obecni na sali senatorowie SLD - wszyscy, "solidarnie" - nie wzięli udziału w głosowaniu. Ich przedstawiciel, wyjaśniając stanowisko swoje i kolegów, stwierdził, że to była wewnętrzna sprawa ludzi wywodzących się z "S", którzy jeśli chcą, mogą sobie takie uchwały wydawać, zamiast zajmować się ważnymi sprawami (cytuję z pamięci wypowiedź radiową). Trzeba przyznać, że postkomunistyczni senatorowie znaleźli się w niezręcznej sytuacji. Gdyby głosowali za uchwałą, a tym bardziej gdyby włączyli się w spory o jej treść, mogliby zostać oskarżeni o próbę przywłaszczenia sobie tradycji, do której nie mają prawa. Jednak parlamentarzyści SLD wybrali najgorsze możliwe rozwiązanie. Pogardliwe zlekceważenie sprawy, która dla milionów Polaków jest przedmiotem słusznej dumy, nie przyczyni się z pewnością do narodowego pojednania i przezwyciężenia wywodzących się z czasów komunizmu podziałów w naszym społeczeństwie. Zwyciężył - po raz nie wiadomo który u polityków tej formacji - wzgląd na doraźną korzyść polityczną. Ponieważ zwłaszcza w obliczu zbliżających się wyborów (prezydenckich i parlamentarnych) polityczne podziały nabierają znaczenia, postkomunistyczny elektorat zapewne dobrze przyjmie demonstrację pogardy wobec "styropianu". Historia Polski w czasach komunistycznych dostarcza aż nadto przykładów, jak wiele czynników decydowało o indywidualnych wyborach w chwili próby. Takie próby - wielkie i małe - każdy człowiek żyjący w totalitaryzmie przeżywał codziennie. Daleki jestem od łatwego potępienia wszystkich, którzy znaleźli się po niewłaściwej stronie. Podobnie nie wszyscy przeciwnicy systemu zasługują na aprobatę we wszystkim, co robili. Trzeba jednak wyraźnie stwierdzić, że to strajkujący robotnicy Stoczni, a potem dziewięć milionów członków "Solidarności" reprezentowało słuszną sprawę: wolności, godności, prawdy, niepodległości. Ta słuszna sprawa jest już - po dwudziestu latach - częścią narodowej tradycji, wspólną dla wszystkich bez względu na indywidualne wybory, tak samo jak inne chwalebne epizody z naszej historii. Nie wynika to ze zmiennej koniunktury politycznej, ale właśnie ze słuszności - w porządku obiektywnym - wartości reprezentowanych przez "S". Czy politycy postkomunistyczni będą kiedyś w stanie przyjąć tę perspektywę na serio i trwale, a nie w rzadkich, koniunkturalnych wypowiedziach, natychmiast "równoważonych" zachowaniami takimi jak to, które stało się punktem wyjścia tego komentarza?
opr. mg/mg