Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (50/2000)
Chcą zjeść Polskę! Chcą włamać się do budżetu szantażem strajków, gróźb, demonstracji i zagarnąć do brzucha, do kieszeni — ile się da. Kto? Głodujące i odchodzące od łóżek pacjentów pielęgniarki. Górnicy, których przedstawiciele wołają, że jak nie pomoże okupowanie rządowych budynków, będą je rozbierać. Rolnicy, którzy zapowiadają falę protestów po 16 stycznia. Nauczyciele, którzy nie chcą wyrazić zgody na taką zmianę ustawy o Karcie Nauczyciela, która miałaby uchronić nowy budżet przed wypływem dodatkowego półtora miliarda złotych. Kto się jeszcze dopcha do szarpania? Kolejarze? Niezadowoleni z cen materiałów pędnych rybacy i transportowcy?
Oni wszyscy nie są gorszymi obywatelami. To nie są ludzie złej woli. Oni wierzą w sprawiedliwość, oczekują dobrego prawa. Nie chcą rozwalić państwa, przeciwnie — chcą takiego państwa, które pozwoli im pracować, przynosić do domu pensję wystarczającą do godnego życia. Nie będą kupowali luksusowych samochodów i jachtów, nie będą wznosić rezydencji. Chodzi o masło do chleba, o buty na zimę, zeszyty dla dziecka.
Tragedią polityki jest to, że ich słuszne żądania, ich wiara w sprawiedliwość zagrażają państwu, równowadze budżetu. Tragedią polityki jest to, że ich protesty budują dynamikę przemian na gorsze, promują cynicznych demagogów, wytwarzają taki klimat, w którym oddalamy się od siebie, ufamy sobie mniej. A co gorsza, przez ten klimat, przez te protesty powiększa się pole biedy i krzywdy, bezrobocia i bezdomności. Chorzy, bezrobotni, bezdomni, dzieci w domach dziecka, niepełnosprawni nie zastrajkują. Więc tylko im można uciąć z tych marnych okrawków, jakie dostają. Politycy nie potrafią odebrać urzędnikom tego, co już im dali, bo są od klasy urzędniczej zależni. W opozycji — zawsze obiecywać będą walkę z biurokracją, tak jak to teraz robi Miller i reszta SLD. Zawsze obiecywać będą lepszą kontrolę parlamentarną, jak to robi teraz Kalinowski. U władzy — rozdają urzędy swoim.
Spokojnie. Polska jeszcze się nie wali, chociaż nikt nie wie, na ile się zbliżyliśmy do czerwonej krechy alarmu. Narasta świadomość zagrożenia, potrzeba zmiany. Kto ją ma przeprowadzić? My, winni. My — inteligenci, bo z definicji wynika, że niezależnie od wykształcenia, od sposobu zarobkowania, tradycji domowej, inteligentem staje się każdy biorący odpowiedzialność za jakąś wspólnotę, wypowiadający się w imię wielu, zainteresowany serio tym, co dobre. Z inteligencji wyrastają politycy, artyści, filozofowie. Wikary z chłopskiej rodziny przemienia się w inteligenta z pierwszymi słowami pierwszej w życiu homilii. Chłopak z domu dziecka, gdy jako młody oficer siada obok żołnierzy i mówi — chłopaki, tak dalej nie może być w waszej kompanii — już staje się inteligentem.
Inteligencja ma świadomość historii i włada językiem symboli. To ona jest kustoszem i gospodarzem tradycji kultury. Ona jest bardziej w Europie niż reszta narodu. Co więc zrobi ona teraz z Polską, jej duszą, polityką, biedą, demokracją?
Nie wiem. Patrzę na pochylone zmęczeniem i wiekiem plecy Jana Pawła II. Czy przez te miesiące Wielkiego Jubileuszu nie byliśmy mu większym ciężarem niż przez wcześniejsze dwadzieścia lat? Czy te plecy nie są sygnałem, że czas stanąć na własnych nogach, przyspieszyć nasze dojrzewanie do blasku prawdy, nawet takiego blasku, który kłuje w oczy? Jeśli praw pracowniczych nie broni naprawdę żadna z partii — kto ma próbować nowego uporządkowania? Arcybiskup lubelski Józef Życiński przemówił dobitnie w obronie pielęgniarek — ten głos powinien zostać zauważony.
Niczego nie dokona się, bazując na „patriotyzmie minimalnym”. Trzeba wrócić do szkoły romantycznych wieszczów, aby uwierzyć, że się uda. Trzeba rozumu, pracowitości i konsekwencji pozytywistów, aby podjąć próbę.
opr. mg/mg