Cotygodniowy komentarz z "Gościa Niedzielnego" (31/2001)
Przy braku sprzeciwu opozycji, Sejm najprawdopodobniej przyjmie nowelizację tegorocznego budżetu, która zwiększy przewidywany deficyt o 8,6 mld zł. O konieczności takiej decyzji mówiło się już od maja, kiedy deficyt przekroczył trzy czwarte kwoty przewidzianej na cały rok. Gdyby rząd nie zdecydował się na ten krok, finansom publicznym groziłaby zapaść. To z kolei pociągnęłoby za sobą kryzys całej gospodarki i byłoby niepokojącym sygnałem dla inwestorów zagranicznych. Skąd wzięła się dziura w budżecie, szacowana przez Ministerstwo Finansów na 10-17,2 mld zł? Jak do tej pory nie sprawdziła się większość przyjętych na ten rok wskaźników ekonomicznych, na których oparto wyliczenia budżetu. Inflacja spada szybciej niż przewidywano; złoty utrzymuje się na nierealnie wysokim poziomie w stosunku do dolara; spadek produkcji przemysłowej świadczy o duszeniu się popytu; według najnowszych rządowych prognoz, wzrost gospodarczy może osiągnąć niecałe 2 proc., zamiast zakładanych na początku roku 5,1 proc. O tym, że w naszej gospodarce dzieje się nie najlepiej, świadczy także gwałtownie rosnące bezrobocie oraz słaba kondycja małych i średnich firm, które do tej pory były motorem rozwoju gospodarczego i dawały zatrudnienie rzeszy dzisiejszych bezrobotnych. Słabnąca koniunktura sprawia, że do budżetu wpływa mniej pieniędzy z podatków, a dochody z prywatyzacji też są niższe od spodziewanych. Wiadomo już, że dziura w budżecie może być nawet dwa razy większa, niż zakładane dodatkowo 8,6 mld zł. Nie obejdzie się bez poważnych cięć wydatków i zaciskania pasa. Rząd przedstawił ogólne warianty szukania oszczędności. Polecił też ograniczenie wydatków w jednostkach budżetowych. Jednak nie tylko minister finansów Jarosław Bauc zastanawia się dziś, czy te cięcia wystarczą. Niepokoi jego zapowiedź, że w przypadku sprawdzenia się pesymistycznego wariantu - czyli deficytu powyżej 13 mld zł - wydatki będą redukowane "na bieżąco". Może się wówczas zdarzyć, że pod koniec roku zabraknie pieniędzy na subwencje dla gmin albo na płace pracowników budżetówki. Żeby pozostawić po sobie klarowną sytuację i żeby obecne kłopoty budżetowe (wynikłe raczej z koniunktury gospodarczej aniżeli z błędów konstruktorów budżetu) nie stały się argumentem w kampanii wyborczej, rząd powinien jasno powiedzieć, kto i o ile mniej dostanie pieniędzy. Powinien zrobić to dla własnego dobra. Inaczej narazi się na zarzut spychania niektórych decyzji na swoich następców. Przez ostatnie cztery lata rząd odważnie podejmował szereg niepopularnych decyzji, rozpoczął najtrudniejsze reformy państwa. Szkoda byłoby, gdyby u schyłku kadencji i przed momentem oceny wyborców tej odwagi mu zabrakło. (27 lipca, po południu)
opr. ab/ab
Copyright © by Gość Niedzielny (31/2001)