Gdzie te debaty?

Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (11/2002)

Nie ja jeden dochodzę do wniosku, że coraz trudniej o rzeczywiste debaty polityczne. W szczególności dotyczy to dyskusji prowadzonych w studiu telewizyjnym z uczestnikami dobranymi wedle z góry określonego klucza politycznego — uczestniczą nie tyle znawcy zagadnień poruszanych, ile przedstawiciele „opcji” politycznych. Odkąd je — po zniesieniu cenzury — wprowadzono, to „zawsze już” było tak, że o niektórych uczestnikach wiadomo było z góry, co powiedzą, że — np. poseł X niechybnie znajdzie sposób na kopanie jednego z byłych wicepremierów i niecierpianej partii, pan Y nie omieszka przypomnieć, że on i jego środowisko od dawna na coś tam zwracało uwagę, zaś pan N ponarzeka jak co tydzień, że media go dyskryminują. Było to na swój sposób interesujące — nie to, co powiedzą, boć przecież powtarzali w kółko to samo, lecz to, w którym momencie zdołają zanucić swoją śpiewkę i wpleść ją w temat. Ot, takie rzadko szkodliwe, a przeważnie śmieszne obsesje.

Od kilku miesięcy jest inaczej, mniej śmiesznie, a bardziej denerwująco. Przede wszystkim widać gołym okiem braki kadrowe w niektórych ugrupowaniach. Mają one trudności z „wystawianiem do boju” ludzi kompetentnych. Wiedza, którą prezentują, zamyka się w trzech zdaniach — widać wyuczonych, zapamiętanych i powtarzanych zawsze i wszędzie, gdy trzeba mówić do kamery. Wypowiada się je z całkowitą pewnością siebie, bez cienia wątpliwości czy wahania, i to niezależnie od tego, jakie było pytanie. Można powtarzać pytania, „polityk” mówi zawsze swoje i reaguje oburzeniem, gdy zwraca mu się uwagę, że mówi nie na temat. Takie zwrócenie uwagi zdarza się zresztą bardzo rzadko, większość dziennikarzy prowadzących dyskusje ulega czarom i sztuczkom stosowanym przez uczestników, wysłuchuje nawet najbardziej bzdurnej mowy — licząc prawdopodobnie na to, że słuchacze sami ocenią.

Jednak słuchacze zazwyczaj nie mają możliwości weryfikacji prawdziwości tego, co im zaserwowano. Bo jak sprawdzą rzucane nader swobodnie liczby czy przytaczane rzekome wypowiedzi lub jakieś „mądre” zdania na przykład o gospodarce amerykańskiej? Opowiadający liczą zresztą na to, że słuchacz przeważnie nie ma możliwości (a nigdy nie ma czasu), by sprawdzać, zaś efekt wywołany straszeniem i malowaniem upiorów pozostanie. Ocenia się „polityków” i ich wypowiedzi wedle sympatii osobistej i podobania się. Może pleść głupoty i gadać od rzeczy, ale jeśli mówi to człowiek uwielbiany („największemu Polakowi” — tak palnęła do mikrofonu posłanka wręczająca kwiaty), to ma on rację i basta. Często też przesądza o ocenie słuchacza to, czy zgadza się on z mówiącym. Co pokrywa się z przekonaniem, a przynajmniej z podejrzeniem słuchacza, jest słuszne i prawdziwe. Słuchacz czuje się pokrzepiony, że jednak ma rację (i to przeważnie „od dawna”).

Wszystko to mieściłoby się jeszcze w prawidłach „demokracji medialnej”. Można by powiedzieć: trudno, takich wybrano. I pocieszać się, że na razie nie uzyskali wystarczającej większości, by realizować swe dyletanckie recepty i pomysły. Tylko dlaczego te obrzydliwości znajdują poklask w społeczeństwie, które przecież ceni prawdę i dobro?

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama