Czynnik X

Logicznym jest, że to poziom "elit" wyznacza poziom "ogółu", a nie odwrotnie

W czasie niedawnej rozmowy na spotkaniu u znajomych wyszło na jaw moje zacofanie i niedorozwój. Cóż, mówię to z ogromną przykrością, ale trzeba się przyznać. Otóż nie wiedziałem, kim są Gienek Loska i Michał Szpak.

Pogardliwe spojrzenia świeżo poznanych osób uświadomiły mi, jak łatwo znaleźć się na marginesie „kulturalnego świata”. Próbowałem ratować się rozpaczliwie, udowadniając, że wiem, iż ojciec Mateusz jeździ na rowerze, ale natychmiast pogrążony zostałem pytaniami o jakiegoś Glebę, który ponoć kiedyś tam wygrał program „You can dance”. Jakby nie było, wyszedłem na człowieka, z którym nie ma o czym rozmawiać, jeśli w ogóle na człowieka.

Gdy niechcący zahaczyliśmy o sprawy społeczno-polityczne, wówczas moja „zaściankowość” ujawniła się jeszcze bardziej. Niebacznie bowiem odwołałem się do teorii Platona, co wzbudziło kolejne politowanie w oczach moich interlokutorów. Zrozumiałem, że o tym nic się nie wspomina w maistreamowych mediach, więc równie dobrze mógłbym rozmawiać ze ślepym o kolorach, a moje wynurzenia teoretyczne są co najmniej jak zajmowanie się fizyką kwantową przez Neandertalczyka. Postanowiłem więc nie „kompromitować się” dalej w oczach towarzystwa i nic już nie mówiłem o literaturze czy sztuce, a zająłem się konsumpcją nawet smacznych grillowanych potraw. Jednak tamta rozmowa nie daje mi spokoju.

Podstawy programowe

Obserwując dokonania w zakresie reformy systemu edukacyjnego w Polsce na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat, a moje obserwacje nie dotyczyły planów kreślonych na papierze, lecz żywych ludzi, którzy przechodzili poszczególne szczeble szkolne w naszym kraju, od szkoły podstawowej aż po uczelnie wyższe, doszedłem do wniosku, iż degradacja wykształcenia jest aż nadto widoczna. Jak każdy myślący człowiek zadawałem sobie pytanie, dlaczego tak się dzieje? Oczywiście na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że przyczyna tkwi w całokształcie kultury w Polsce, kultury rozumianej nie jako działalność artystyczna, lecz jak zbiorowy sposób życia. Rozprężenie więzi rodzinnych, brak kontroli rodziców nad dziećmi, różne kompleksy z lat młodzieńczych, obecnie kumulowane we własnych dzieciach, bieda i braki ekonomiczne warunkujące większą dbałość o stronę materialną lub duchową, medialne nagonki na różne „autorytety” połączone z kreowaniem nowych, to mogły być przyczyny niedostatków w wychowaniu młodego pokolenia. Lecz taka konstatacja byłaby czymś bardzo łatwym. Sięgnąłem więc do założeń reformy programowej z roku 2008 i tak oczy moje rozszerzyły się do granic możliwości. Jednak nie z powodu ograniczenia treści wpajanych uczniom w szkołach czy też z powodu ograniczania i tak wątłej listy lektur szkolnych. Przerażenie ogarnęło mnie, gdy przeczytałem wyznania jednego z kreatorów reformy, twierdzącego, iż braki systemu oświatowego można nadrobić na dwa sposoby, a mianowicie poprzez podniesienie poprzeczki edukacyjnej dla młodych ludzi, chcących kształcić się w szkołach maturalnych i na studiach wyższych, albo ograniczenie kształcenia do poziomu minimalnego, zachęcając uczniów do zdobywania wiedzy na własną rękę. Najbardziej „wzruszającą” dla mnie była argumentacja za przyjęciem drugiego modelu. Otóż szanowny pan „reformator” oświadczył był, iż to właśnie model demokratyczny państwa wymaga, aby nie tworzyć klasy inteligencji, ale dać masom możliwość kształcenia. Warto zacytować te słowa: „W państwach, w których decyzje kluczowe dla społeczności lokalnych oraz w skali państwa podejmuje się w drodze głosowania, dbałość o poziom wiedzy najsłabiej wykształconych obywateli jest równie ważna jak kształcenie elit. Dlatego zwycięża pogląd, że o poziomie wykształcenia współczesnego społeczeństwa świadczy nie tyle średni, co minimalny akceptowalny poziom wykształcenia.” Jak na mój gust, to w tekście tym roi się aż od niekonsekwencji logicznych lub od ukrytych założeń ideologicznych.

Magistrem każdy być może

Nie sposób nie zgodzić się z pierwszym zdaniem tej argumentacji. Przyjecie bowiem systemu, w którym głos sprzątaczki ma tę samą wagę, co głos profesora, pociąga za sobą konieczność takiego systemu edukacyjnego, aby każda z tych osób świadomie decydowała w sprawach ważnych dla kraju. Jednakże dalsze stwierdzenie już tak oczywistym nie jest. Gdyż zastanowić się należy, czy to minimum ma stanowić o maksimum, czy też odwrotnie - to, co najwyższe powinno określać najmniejszą dopuszczalną wartość. Przecież w normalnym życiu, przywołując nieszczęśnie przeze mnie cytowanego Platona, o pięknie rzeczy nie świadczy porównywanie jej z brzydotą (minimum piękna), ale przyrównywanie jej do tego, co piękniejsze. Kiedy u fryzjera chcę zrobić sobie cud fryzurę, to nie wskazuję na żurnale z czupiradłami, lecz na zdjęcia pięknych fryzur. Logicznym więc jest, że to poziom „elit” wyznacza poziom „ogółu”, a nie odwrotnie. Tymczasem w dokumencie została napiętnowana ta konstatacja prostą formułą: „Wtedy jednak nastąpi drastyczne obniżenie odsetka młodzieży uzyskującej wykształcenie wyższe.” Przepraszam, ale czym to szkodzi? Czyżby szkodliwym dla Polski miał być fakt, że będzie mniej ludzi z tytułami, ale za to lepiej wykształconych? Przecież to idiotyczne, gdy studentka piątego roku polonistyki potrafi w czasie praktyk zawodowych w notatce dla uczniów szkoły podstawowej sama zrobić kilka błędów ortograficznych... Ale magistra będzie miała, ponieważ... w ramach egalitaryzmu edukacyjnego obniżymy jej wymagania albo chociażby zastosujemy odpowiednią diagnozę lekarską, ujawniającą dysgrafię. A lekarz, po obniżonych wymaganiach, zamiast polopiryny zapisze nam cyjanek. To nieważne, bo nie spadnie nam, ale wzrośnie, odsetek ludzi z „wykształceniem wyższym”.

Takie będą Rzeczpospolite...

Jak świat światem, wykształcenie zawsze było elitarne. Czym innym bowiem jest dawanie szansy uzdolnionym, ale niezbyt majętnym, a czym innym obniżanie poziomu nauczania, aby nie narazić „psychiki niezdolnego” na szwank. Jeśli przyjmiemy ten drugi model, a wszystko wskazuje na to, że tak jest, to nasze rozmowy będą toczyć się w okolicach niejakiego Gleby, a w programach telewizyjnych niknąć będą propozycje takie, jak dawna „Wielka Gra”. Rację miał Tadeusz Dołęga-Mostowicz, który w swojej powieści jako wariata ukazał Żorża Ponimirskiego, choć ten umiał rozpoznać Dyzmę po pierwszym spojrzeniu. A społeczeństwo ludzi mniemających o sobie, że są wykształceni, wyniosło go na piedestały. Cóż, zostanie nam jeno bigosowanie i dowcipy o kaszalotach. Takie będą Rzeczpospolite...

KS. JACEK WŁ. ŚWIĄTEK

Echo Katolickie 23/2011

opr. ab/ab

Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama