Kiedy babcia musi zastąpić mamę - o codzienności rodziny zastępczej
Pani Hanna od lat ciężko choruje. Jak mówi o sobie, jest wrakiem, ale jeszcze na chodzie! - Bóg wie, że trochę muszę pożyć, bo mam do spełnienia misję, chyba najważniejszą w życiu - tłumaczy.
Kaliski - mała miejscowość w gminie Przesmyki. To tu mieszka pięcioosobowa rodzina Kalickich. 18-letnia Paulina, 15-letni Maciej i 6-letnia Wiktoria to rodzeństwo, którego los nie oszczędzał. Zostali odebrani biologicznym rodzicom, a ci niedługo później tragicznie zginęli. Dzieci nie zostały jednak bez opieki. Trójka szybko dostała drugi dom, prawdziwą ostoję, w której rolę ich opiekunów pełnią... dziadkowie.
- Dziś na obiad będzie pomidorowa z makaronem. Muszą być nitki, w przeciwnym razie malutka nie zje - mówi pani Hanna, odrywając się od kuchennych naczyń, by móc ze mną spokojnie porozmawiać. - Do jedzenia jest wybredna - tłumaczy, dodając jednak spiesznie, że gotuje z przyjemnością dokładnie to, co najmłodszy członek rodziny przed pójściem do szkoły sobie zażyczy, bo Wiktoria zjada wtedy wszystko z chęcią, a od stołu nie odejdzie, dopóki nie podziękuje.
Dziadkowie z nieukrywaną dumą godzinami opowiadaliby o swoich wnukach. Paulina jest ambitna, najlepsza w klasie, doskonale się uczy. Maciej z kolei, może nie orzeł, ale za to jest bardzo grzeczny w szkole, a najmłodsza - to sama radość. - Paula potrzebuje dużo ciepła, nie znosi krzyku, więc jeśli tylko pojawia się jakaś kwestia sporna, rozmawiam z nią jak z dorosłą - podkreśla pani Hanna.
Dziewczyna mieszka na co dzień w internacie w Siedlcach. W przyszłości chce pracować w policji. Do domu dziadków przyjeżdża na weekendy, a wtedy czeka na nią nie tylko babcia, dziadek oraz rodzeństwo, ale i... kot. - Ten rudzielec pod oknem - wskazuje ręką pani Hanna - to zwierzę Pauli. On dokładnie wie, kiedy jest piątek. Siedzi wówczas przy bramie i cierpliwie na nią czeka. Taki oddany - podkreśla.
Jak przyznaje babcia, pierwsze weekendy „razem” nie były najłatwiejsze. - Hałas, harmider, wszyscy na kupie... Z początku nie mogłam do tego przywyknąć. A teraz? Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Dzieci robią wspólnie obiad, ciasto. Ja im tylko doradzam, jeśli o to proszą. Wolne dni to takie nasze wspólne chwile. Potrzebujemy ich jak najwięcej, dopóki mamy siebie - zaznacza pani domu.
Dzieci tylko miesiąc przebywały w domu dziecka. - To było dla nich jednak traumatyczne przeżycie - wspominają dziadkowie. Szczególnie przeżyła rozłąkę z rodzinnym domem najmłodsza, wówczas trzyletnia Wiktoria. - Nie zostawiajcie mnie - rozpaczała. Dlaczego tak się stało? - Alkohol... Córce i zięciowi chcieli ograniczyć prawa rodzicielskie. Bez wahania zdecydowaliśmy z mężem, że weźmiemy dzieci do siebie, występując do sądu o prawne przyznanie nad nimi opieki - wyjaśnia pani Hanna.
Był sierpień 2011 r. Gosia była u nas, pomagała w polu pielić kartofle. Na drugi dzień ona i jej mąż zginęli. Szli poboczem drogi. Pijany sprawca wypadku uciekł.
Dzieciom brakuje rodziców. - Mała często ich wspomina. Gdy ma jakiś problem, mówi, że „gdyby była mama, na pewno byłoby inaczej...” - zauważa babcia. - Cały czas rozmawia z rodzicami - wtrąca pan Józef. - Na cmentarzu zawsze trzeba zostawić ją na chwilę samą przy grobie - dodaje. Wówczas dziewczynka przystawia ucho do płyty pomnika i słucha... - Tłumaczy, że mama z tatą mówią do niej, a ona do nich - zaznacza dziadek. - Często gdy np. coś maluje, mówi: „zobacz mamusiu, jak ładnie ci narysowałam” - wtrąca pani Hanna. Jak podkreśla, cieszy fakt, że dziewczynka zachowała w pamięci dobry obraz swoich rodziców, że o nich stale pamięta.
- Choć wiek nie ten, sił i zdrowia nie ma tyle, co kiedyś, to czujemy się tak, jak gdybyśmy cofnęli się w czasie; do etapu, kiedy sami byliśmy rodzicami i wychowywaliśmy swoje dzieci - zauważają państwo Kaliccy. - Jest dużo obowiązków, trzeba wyszykować dzieci do szkoły, uprać, ugotować, zadbać o dom, odrobić z uczniami lekcje - wyliczają. Za to wszystko czeka jednak nagroda. Jaka? Wdzięczność dzieci, które naprawdę doceniają troskę dziadków.
Pan Józef z dumą zatem pokazuje portret swojej najstarszej wnuczki - Pauliny, podkreślając, że to już dorosła, piękna dziewczyna. - Co z tego, że dorosła, skoro potrafi przyjść i - jak małe dziecko - mocno się przytulić - szybko ripostuje to stwierdzenie pani Hanna. - A wtedy mała krzyczy: „to moja babcia!” - dodaje.
- Zdarza się, że mówię do wnuków „synu” lub „córko”, bo tak je traktuję - podkreśla pani Hanna. - Wiktorii kilkakrotnie zdarzyło się powiedzieć do mnie „mamo”. Poprawiam ją wtedy, tłumacząc, że ja tylko zastępuję jej mamę. Przytula się do mnie wówczas. „No dobrze” - odpowiada. „Ale nie pójdziesz już do szpitala...?” - pyta.
Państwo Kaliccy podkreślają, że zawsze mogą liczyć na pomoc swojej drugiej córki, Emilii, która z ogromną troską i oddaniem opiekuje się dziećmi. Kto jeszcze pomaga? - Wiele osób jest nam życzliwych. Choć tych, którzy chcieliby zaszkodzić, też nie brakuje... - zaczyna trudny temat moja rozmówczyni. Zdarzają się donosy, że u nas pijaństwo. - Spróbowałabyś połączyć swoje leki z procentami...! - próbuje żartować mąż pani Hanny. Ta jednak od razu ucina wszelkie spekulacje, tłumacząc, że alkohol już zbyt wiele krzywdy wyrządził jej wnuczkom, by mogła tolerować tego typu używki. - Takich, którzy uważają, że wzięliśmy dzieci dla zarobku, również nie brakuje - dodaje. - Nie zważam jednak na takie opinie. Serce mi rośnie, gdy widzę, jak moje dzieci wychodzą rano z domu do szkoły schludnie poubierane, nakarmione - dumnie podkreśla.
W domu jest skromnie, ale czysto. Widać, że mieszkają tu dzieci, bo wszędzie pełno jest obrazków, rysunków. - Nie brakuje nam niczego, bo to, co najważniejsze, mamy - podkreśla pani Hanna. Dziadek natomiast chętnie pokazuje wyremontowany pokój dziewczynek, podkreślając, że Paulinka sama wszystko do niego wybierała. - Resztę domu też planujemy wyremontować. W pierwszej kolejności chcieliśmy jednak postawić pomnik na grobie naszych dzieci - zaznacza.
Pokazując zdjęcie nieżyjącej córki, państwo Kaliccy tłumaczą, że, jak co święta, wspólne zdjęcie rodziców dzieci będzie postawione w widocznym miejscu na stole, na znak pamięci o nich. - Rodzicom ciężko jest pogodzić się ze śmiercią swoich dzieci. - Człowiek najchętniej swoje życie by oddał... Tak młodo odeszli... - zasmucają się małżonkowie. Refleksję przerywa jednak pełne siły i woli walki o los najbliższych stwierdzenie pani Hanny: - Stale przyjmuję silne leki. Mam pierwszą grupę inwalidzką, przeszłam dwie operacje serca, miałam udar, trepanację czaszki, paraliż lewej strony... Jestem wrakiem człowieka, ale jeszcze na chodzie! Widać po to Bóg mnie ocalił, bym spełniła ważną misję ratowania mojej rodziny. Będę zatem o nią walczyć - zaznacza na koniec.
GU
Echo Katolickie 51/2013
opr. ab/ab