Pojechałem na Kubicę

O wyścigu Formuły 1 w Budapeszcie

To mój wyścig domowy — mówił Robert Kubica przed zawodami Formuły 1 w Budapeszcie. Około 25 tys. tysięcy jego fanów ruszyło z Polski, by zobaczyć w akcji naszego jedynaka w wielkim cyrku F1.

Pojechałem na Kubicę

foto: Henryk Przondziono

Polacy byli na Hungaroringu najbardziej widoczną grupą

Gość, który obsługiwał dystrybutor na stacji benzynowej na Słowacji, powiedział nam, że w piątek przed wyścigiem tylko na tej jednej stacji tankowało 700 aut z polskimi numerami — mówi Grzegorz, napotkany w Budapeszcie kibic z Wielkopolski.

Zameldowaliśmy się na Hungaroringu tuż przed sobotnimi kwalifikacjami. Ten tor to jedna wielka rozgrzana patelnia, wciśnięta między wzgórza na wschód od Budapesztu. Mamy już bilety i suniemy prosto do sektora. Wybraliśmy trybunę brązową. To jedne z najtańszych miejsc siedzących — hm, prawie 200 euro za osobę. Mniejsza już o same siedzenia, ale przy sektorach z miejscami stojącymi nie ma telebimów. Bez wyświetlanych na nich informacji nie masz pojęcia, kto jest na jakim miejscu i kto miał awarię. Widzisz tylko śmigające bolidy i to zaledwie przez parę sekund (przed brązową trybuną auta mkną z prędkością 235 km/godz.!).

Idziemy więc od naszego sektora. Mijamy niezliczone kramy z akcesoriami dla kibiców. Czapeczka z logo zespołu — 25—30 euro, koszulka — 40—90 euro.

Dalej widać parkingi i kempingi, nad którymi dominują biało-czerwone flagi.

Kwalifikacje układają się pomyślnie. Pierwszy jest Hamilton, ale Robert jest czwarty. Heidfeld odpada już w pierwszej sesji. — Auf Wiedersehen, auf Wiedersehen, Heidfeld, Heidfeld, auf Wiedersehen! — śpiewają polscy kibice, którzy najwyraźniej nie przepadają za Quick Nickiem.

Luksusowy hotel

Wychodzimy w dobrych nastrojach, które psuje nam tylko ponad 30-stopniowy upał i wszechobecny kurz. Jedziemy do centrum Budapesztu. W potężnym pałacu nad samym Dunajem ma siedzibę luksusowy hotel „Four Seasons”. Różnojęzyczny tłumek ciekawskich czeka tam na Roberta Kubicę, który ma podobno zatrzymać się w tym hotelu. „Kubićja” — mówią o nim stojący obok Hiszpanie. Roberta nie widzimy, podjeżdża natomiast mężczyzna na motorze, w czarnym kasku i kombinezonie z logo BMW Sauber. — To Heidfeld — powtarzają sobie gapie.

Cóż, to nie na niego czekaliśmy. Boy hotelowy odprowadza motocykl na hotelowy parking, a my idziemy na słynny most łańcuchowy, który jest dziś zatłoczonym deptakiem. Spotykamy Czarka i Żanetę z Tomaszowa Mazowieckiego. Mają na sobie koszulki Ferrari przywiezione z Monte Carlo, ale kibicują oczywiście Kubicy. — To bardzo podniecające, jak słychać ten pisk — mówi Żaneta. — ...I ten zapach spalin, i spalonej gumy — rozkoszuje się jej mąż.

Najgłośniejsza jest honda

Chwilę później spotykamy reprezentację Środy Wielkopolskiej w składzie: Tomek, Marek, Grzegorz i dwóch Piotrów. — Jak nie Kubica, to niech wygra Mark Webber. Dlaczego? Bo to Australijczyk — tłumaczy jeden z mężczyzn. Z samochodów najbardziej „rajcuje” ich honda. — Bo najgłośniej ryczy — twierdzą i mają rację. Silniki aut F1 rozkręcają się do około 20 tys. obrotów na minutę, więc wszystkie ryczą jak opętane. Ale przejazd hondy to naprawdę doświadczenie na pograniczu ryzyka utraty słuchu. Dlatego razem z biletami dostaje się piankowe zatyczki do uszu. — Prawdziwy kibic ich nie używa. Właśnie o to chodzi, żeby usłyszeć ten ryk — tłumaczy Marek.

Na moście łańcuchowym spotykamy też Aśkę i Przemka z Gdańska. — Czego się spodziewamy? Kibicowskiej fiesty! A jeśli chodzi o naszego reprezentanta, to i tak daleko zaszedł. Miejsce nie jest takie ważne — mówią zgodnie.

Następnego dnia wracamy na tor. W wikińskich czapkach w fińskich barwach narodowych idą naprzeciw nas Anna i Hannu. — Być tutaj to nie to samo, co oglądać wyścig w telewizji. Bo co to za emocje, jak siedzisz na sofie, jadą, jadą, Kimi wygrywa i... po wszystkim! Tu dopiero jest atmosfera! — mówią oswojeni wikingowie.

Dalej spotykamy parę w czerwonych koszulkach Ferrari. — Skąd jesteście? — pytam po angielsku. — Z Polski — odpowiadają w tym samym języku. — To dlaczego nie w kolorach BMW Sauber? — pytam już po polsku. — Bo chcemy, żeby Kubica jeździł w Ferrari — tłumaczą Anna i Przemek z Białegostoku.

Faworyci upokorzeni

Kibice Ferrari szaleją, gdy na samym starcie głównego wyścigu Felipe Massa wyprzedza starujących z pierwszej linii kierowców McLarena. Brazylijczyk jedzie niezagrożony przez 67 okrążeń. — Tak się to już skończy — myślę i w tej samej chwili z wozu Massy bucha dym. To koniec jego marzeń o zwycięstwie.

Pechowo układa się wyścig także dla Hamiltona. Przebita tuż przed naszą trybuną opona, krótka wycieczka poza tor, zmiana ogumienia i z drugiego miejsca spada na dziesiąte. Ostatecznie ukończy wyścig na piątej pozycji. A Robert? Na początku jedzie na dobrym piątym miejscu. Po pierwszym tankowaniu spada na dziesiąte, by ostatecznie zameldować się na mecie jako ósmy. Coś było nie tak z przyczepnością tylnych kół. — Walczyłem, żeby w ogóle utrzymać się na torze — tłumaczył po wyścigu.

Dwaj Finowie i Niemiec

W tej sytuacji zwycięzcą został Heikki Kovalainen (McLaren). Finowie siedzący przede mną są po skandynawsku — czyli powściągliwie — szczęśliwi. — Pierwszy raz jestem na wyścigu Formuły 1 i od razu zwycięstwo! — cieszy się Alpo z fińskiego miasta, którego nazwy nie sposób powtórzyć.

Polscy kibice nie są szczególnie zawiedzeni. — To i tak sukces, że Kubica w ogóle jeździ w Formule 1 — mówi Andrzej z Poznania.

Polscy fani, bardziej nawet niż Roberta, żałują Felipe Massy, który na Hungaroringu odebrał lekcję pokory. Ale Grand Prix Węgier miało także swojego szczęśliwca. Był nim kierowca Toyoty Timo Glock. Całkowicie zasłużenie, choć niespodziewanie, wywalczył drugie miejsce. Trzeci był Kimi Raikonen.

Wracający w skwarze polscy kibice dyskutują o tym, jak zmordowani muszą być sami kierowcy. — Tracą podczas wyścigu 7 kg — mówi jeden z nich. — To mnie też by się przydało parę takich wyścigów. Chociaż ja właściwie nie jestem gruby. Ja jestem... za niski jak na swoją wagę — z humorem dodaje drugi.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama