Czy na początku XXI wieku można być na polskim uniwersytecie szykanowanym za poglądy polityczne?
Czy na początku XXI wieku można być na polskim uniwersytecie szykanowanym za poglądy polityczne?
Okazuje się, że można. Doświadczył tego na swojej skórze politolog dr Marek Migalski. Odmówiono mu wszczęcia przewodu habilitacyjnego na dwóch uniwersytetach tylko dlatego, że ośmielił się publicznie opowiedzieć za lustracją i skrytykować swojego przełożonego, prof. Jana Iwanka z Uniwersytetu Śląskiego, za współpracę z SB.
Komisja — tak, rada — nie
Doktor Migalski na swojej macierzystej uczelni habilitować się nawet nie próbował. — Życzliwi ludzie mi to odradzali. Mówili, że nie mam najmniejszych szans — zwierza się „Gościowi”. Z odmową spotkał się na Uniwersytecie Wrocławskim, więc postanowił wszcząć przewód na Uniwersytecie Jagiellońskim. Komisja wyznaczona przez Radę Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych tej uczelni pozytywnie oceniła dorobek naukowy Migalskiego. Jednogłośnie uznała też, że praca „Czeski i polski system partyjny. Analiza porównawcza” spełnia warunki wymagane do rozpoczęcia przewodu. A jednak aż 11 członków rady wydziału zagłosowało przeciwko tej habilitacji. Czy dlatego, że na ich biurkach leżały kopie „listu otwartego”, w którym część pracowników Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Śląskiego ujęła się za swoim przełożonym?
— To niebezpieczny precedens — twierdzi były minister edukacji prof. Ryszard Legutko. — Nie jest tajemnicą, że duża część środowisk akademickich poddaje się silnym emocjom politycznym, zwykle jednak ogranicza się to do jakichś akcji czy relacji osobistych. Nie znam drugiego takiego przypadku, kiedy poglądy polityczne zdecydowały o powstrzymaniu kariery naukowej. Jeśli rada wydziału mówi „nie”, mimo pozytywnego stanowiska komisji, która badała dorobek kandydata, to znaczy, że albo rada podważa wiarygodność wybranej przez siebie komisji, albo zdecydowały względy pozamerytoryczne. Myślę, że mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem.
— Trudno mi uwierzyć, że zablokowano by moją habilitację ze względów merytorycznych — mówi Marek Migalski. — Książka habilitacyjna była opublikowana w Wydawnictwie Sejmowym, przy pozytywnej recenzji wybitnego specjalisty. Jestem autorem lub współautorem 11 książek, na swoim koncie mam sporo artykułów naukowych. To wystarczający dorobek do wszczęcia przewodu.
A jednak rada wydziału uznała inaczej, bo kandydat był politycznie niepoprawny. Były wojewoda śląski, dr Tomasz Pietrzykowski, zauważa na swoim blogu, że Migalski jest postrzegany jako komentator „propisowski”, bo odmawia przyłączenia się do chóru krytyków jednej strony i piewców drugiej. — Zadziałało tu myślenie: „jeśli nie przyłączasz się do naszej walki z wrogiem, to znaczy, że musisz być po jego stronie” — twierdzi Pietrzykowski.
Prawda czy kariera?
Czy „sprawa Migalskiego” to jednostkowy przypadek, czy też odzwierciedlenie atmosfery panującej w polskich środowiskach naukowych? — Po całej tej sprawie zaczęło się do mnie zgłaszać wielu ludzi, którzy znaleźli się w analogicznej sytuacji, tylko gorszej, bo są to osoby anonimowe — opowiada politolog. Podobne problemy nie dotyczą zresztą jedynie habilitacji. Nawet to, że ktoś publikuje w piśmie kojarzonym z prawicą, stwarza problemy przy zatrudnianiu na niektórych uczelniach.
Z pewnością na Zachodzie to zjawisko sięga głębiej i dotyka także obszarów badań. Ten trend przenika jednak także do Polski. Kto chce robić karierę w naukach humanistycznych, niech najlepiej zajmie się dekonstrukcją albo feminizmem. Jest natomiast sporo badań, których nie wolno albo przynajmniej nie wypada robić, jeśli nie chce się narazić na środowiskowe wykluczenie. Mówił o tym reżyser Krzysztof Zanussi, odbierając doktorat honoris causa Uniwersytetu Śląskiego: „Nie wolno na przykład porównywać ludzi pod względem rasowym lub etnicznym, nie wolno robić badań, które by świadczyły o tym, jakie różnice istnieją między płciami. Na jednym z ważnych uniwersytetów amerykańskich cytowałem wyniki socjologicznych badań, które mówią, że w Polsce, tam gdzie jest żywa parafia, żywe życie religijne, tam także jest większy stopień uczestnictwa ludzi w demokracji. Powiedziano mi, że to muszą być złe badania, bo wiadomo, że tam, gdzie Kościół, to demokracji być nie może. I to jest rzeczywistość uniwersytecka. Tak orzeka ktoś za oceanem, bo wie z góry, jaki jest jedynie słuszny wynik badań”.
Jak uczeni zareagowali na tę wypowiedź? — Wiele osób przyjęło wykład życzliwie, ale usłyszałem też głosy rozdrażnienia — wspomina reżyser. — Doświadczyłem tego, że nauka potrafi być agresywna i mściwa. Myślę, że bolączką naszych środowisk naukowych, oprócz przypadków zwykłej korupcji, jest wielki lęk przed powiedzeniem rzeczy niemodnych, niekonwencjonalnych. Gdyby jakaś myśl pojawiła się w Paryżu, to zostałaby od razu przyjęta, ale jeśli powstała u nas — z miejsca jest podejrzana. Mam porównanie z uczelniami rosyjskimi i wiem, że tam jest inaczej. Choć sporo się mówi o tamtejszej korupcji, ich nauka nie boi się być niezależna czy nawet ekstrawagancka.
Zazdrość i polityka
Prof. Ryszard Legutko uważa, że ograniczanie obszarów badań dokonuje się przede wszystkim na poziomie mentalnym: — Znam głównie rzeczywistość Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale nie wyobrażam sobie sytuacji, w której ktoś przychodzi z tematem dotyczącym np. filozofii chrześcijańskiej i spotyka się z odmową. Może się co najwyżej narazić na kąśliwe uwagi. Natomiast nie jest tajemnicą, że środowisko uniwersyteckie jest w dużej części niechętne wobec chrześcijaństwa.
— Na Zachodzie najbardziej lewicowe środowiska są właśnie na uczelniach — twierdzi Jan Filip Staniłko, redaktor pisma „Arcana”, autor raportu „Przeskoczyć samych siebie. Rewolucja innowacyjna w polskiej nauce i dydaktyce”. — Myślę, że w Polsce będzie to również zmierzać w tę stronę.
Jego zdaniem, Marek Migalski może być ofiarą tego lewicowego nurtu, choć równie dobrze do decyzji rady wydziału mogła się przyczynić zwykła ludzka zazdrość. — W końcu doktor Migalski jest osobą medialną — przypomina redaktor „Arcanów”.
Staniłko opowiada się przeciwko systemowi habilitacji: — Ta instytucja zanika na świecie, proszę spojrzeć na uczelnie amerykańskie. Tam wszyscy są doktorami, a profesor to tylko stanowisko. U nas habilitacja jest wejściem do korporacji samodzielnych pracowników naukowych, awansem do „wyższej klasy średniej”. Nic dziwnego, że naukowcy tak tego pilnują. Znam przypadki, w których pretekstem niedopuszczenia do habilitacji jest sytuacja finansowa wydziału. Z drugiej strony często przepycha się kompletne miernoty. Gdyby nie było u nas habilitacji, o obecności na uczelni decydowałaby aktualna zdolność naukowa. Jak w piłce nożnej: trudno, żeby piłkarz, który przybrał na wadze i gra beznadziejnie, ciągle miał miejsce w reprezentacji tylko dlatego, że kiedyś zdobył jakiś tytuł.
Sam Marek Migalski uważa, że zmiana systemu jest konieczna, choć — ze względu na to, że jest stroną w sporze — nie chce się wypowiadać na temat jej ewentualnego kształtu. — Trzeba trzymać kciuki za minister Kudrycką, bo na razie wszystko zależy od widzimisię rady wydziału — mówi politolog.
Tymczasem list otwarty w obronie doktora Marka Migalskiego wystosowali pracownicy Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ponad 20 naukowców (m.in. dr hab. Antoni Dudek, prof. Andrzej Nowak, prof. Jan Prokop, prof. Maciej Urbanowski) wyraziło nadzieję, że mimo incydentu uczelnia „pozostanie miejscem, w którym podstawą do decyzji w sprawach personalnych nie będą uprzedzenia czy też porachunki o charakterze osobistym i politycznym”.
— Trzeba robić dużo szumu wokół tej sprawy, bo to złamanie kodeksu honorowego nauczycieli akademickich, plama na honorze — podkreśla minister Ryszard Legutko.
opr. mg/mg