Budzenie demonów

Spór o krzyż przed Pałacem Prezydenckim ujawnia niebezpieczne procesy społeczne, sprowokowane przez nieudolność polityków

"Idziemy" nr 34/2010

ks. Henryk Zieliński

Budzenie demonów

Spór o krzyż przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie to jedynie wierzchołek góry lodowej wskazujący na niebezpieczne procesy społeczne uruchomione w ostatnim czasie, świadomie czy nie, przez dwóch głównych rywali do urzędu Prezydenta RP. Skutki są łatwe do przewidzenia. Mieliśmy już z nimi bowiem do czynienia, choć na mniejszą skalę, w początku lat 90. Czy to znaczy, że historia w Polsce właśnie zatoczyła koło? Wiele wskazuje, że tak się właśnie stało.

Dzisiejszy konflikt między PO a PiS jest kolejną odsłoną pierworodnego skłócenia między Unią Demokratyczną (późniejsza Unia Wolności) a Porozumieniem Centrum. Nawet główni rozgrywający w tym sporze pozostają zasadniczo ci sami. Z jednej strony na pierwszą linię frontu powrócił dawny działacz Unii Wolności i jej ostatni sekretarz generalny Bronisław Komorowski. Po drugiej stronie pozostał twórca PC i PiS Jarosław Kaczyński. W obydwu obozach politycznych nastąpiły liczne transfery, ale nie wpłynęły one bynajmniej na ostudzenie konfliktu. Może go nawet zaogniły, choć faktycznie są dowodem na to, jak niewiele różni obydwie partie. Jedna i druga odwołuje się do solidarnościowych korzeni, do chadeckiej tożsamości, i każda uważa się za centroprawicę. Największa różnica tkwi w osobach i temperamentach ich przewodniczących. To mało, a zarazem bardzo wiele, bo obydwie są formacjami typowo wodzowskimi.

Fiasko idei PO-PiS w 2005 r. wielu komentatorów, włącznie z piszącym te słowa, przyjęło ze spokojem, a nawet z nadzieją. Wraz z niemożnością utworzenia wspólnego rządu pojawiała się bowiem szansa na powstanie w Polsce systemu dwupartyjnego, jak w USA. Brak koalicji PO-PiS dawał nam komfort faktycznego wyboru między jedną i drugą partią jako między dobrym i lepszym, a nie miedzy dobrym i złym. Zwycięstwo jednej czy drugiej nie musiało oznaczać politycznego trzęsienia ziemi. Alternatywą w wyborach nie musieli już być postkomuniści.

Ale komfort wyborców nie jest komfortem polityków. Tym ostatnim łatwiej jest rywalizować w wyborach z członkami formacji, od których różni ich prawie wszystko, niż z takimi, od których różnią się niewiele. Stąd powróciła znana z lat prezydentury Lecha Wałęsy strategia „wzmacniania lewej nogi”. Prezes PiS przed trzema laty unikał publicznej debaty z szefem PO, tłumacząc, że woli rozmawiać z przedstawicielem SLD, a nie z jego podwykonawcą. Platforma też nie pozostawała dłużna, przeciwstawiając swoją współpracę z SLD w samorządach współpracy PiS z Samoobroną. Ale szczyt nobilitacji SLD przez obydwu postsolidarnościowych kandydatów nastąpił podczas tegorocznych wyborów prezydenckich. Tylko czekać, jak strategia „umacniania lewej nogi” przez działaczy PiS i PO pozwoli szefowi SLD na powtórkę sukcesu Aleksandra Kwaśniewskiego z 1995 r. Zwłaszcza że służy mu również konflikt wokół krzyża przed Pałacem Prezydenckim.

Jednak ten konflikt ma dużo większe niż tylko polityczne znaczenie. Obydwaj panowie — Komorowski i Kaczyński — doprowadzając do eskalacji konfliktu o krzyż, obudzili demony antychrystianizmu, podobnie jak to było przed 20 laty. Tyle że teraz skala zjawiska może być o wiele większa. Winą obydwu panów jest to, że dzisiaj drwiny z symboli religijnych i napaści na modlących się ludzi przestały być „obrazą uczuć religijnych”, a stały się „troską o stan państwa”. Zatem czymś więcej niż formą „dopuszczalnej debaty publicznej”. Urosły do rangi zachowań wręcz patriotycznych. „Patriotyczne” jest nawet opluwanie zmarłych i sikanie do zniczy przed siedzibą Prezydenta RP! Za to do obydwu panów mam żal. Bez względu na to, czy zrobili to świadomie, czy nie.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama