W ludzkim życiu przeplatają się pocieszenia i strapienia
"Idziemy" nr 2/2011
Nie wiem, jak to nazwać, by nie popaść w patos i nie być posądzonym o pseudomistycyzm. Ale po prostu muszę o tym napisać. Otóż już dawno nie odczuwałem takiej duchowej radości z Bożego Narodzenia, jak w minionym świątecznym czasie. Nie chodzi mi o dobre spotkania, miłą atmosferę, smaczne jedzenie, choć to wszystko jest ważne dla przeżywania świąt. Mam na myśli czystą radość z wiary, że Bóg stał się człowiekiem. Znane, czytane już setki razy ewangeliczne opowieści o narodzeniu Jezusa w Betlejem, o aniołach, którzy śpiewali „Gloria”, o Maryi, o szlachetnym Józefie – wzruszały mnie jak nigdy i dawały poczucie czegoś, co nazwałbym fundamentalnym bezpieczeństwem, zadomowieniem.
Przypomniałem sobie to, co kiedyś zanotował Roman Brandstaetter. Pisarz zwierza się w swoim „Kręgu biblijnym”, że postanowił napisać opowieść o tym, co by się działo na świecie, gdyby Chrystus nie istniał: „Gdy zacząłem obmyślać – pisze autor – akcję i konflikt, charaktery osób, stosunki polityczne i społeczne, doznałem wrażenia, jakby z głębi czasu zionęła ku mnie potworna otchłań niemożliwa do określenia. W żaden sposób nie mogłem sobie wyobrazić nieobecności Chrystusa w ludzkich dziejach. Nie zdołałem wykrzesać z siebie ani jednego obrazu. Tworzywo okazało się jałową miazgą, której nie umiałem nadać kształtu. Stanąłem oko w oko z demoniczną próżnią, w której ani siebie, ani sensu świata nie mogłem odnaleźć”.
Rzeczywiście, świat bez narodzenia Jezusa byłby zimny i obcy. Jak w pierwszym tomie „Opowieści z Narnii”, w którym Biała Czarownica chce, aby wciąż panowała sroga zima, ale bez Bożego Narodzenia. Świat bez Boga, który rodzi się wśród nas i dla nas, tak opisał Romano Guardini: „W niezmierzonej przestrzeni kosmicznej porusza się maleńkie ciało, zwane Ziemią. Pokrywa je cienka warstwa czegoś w rodzaju pleśni, którą nazywamy krajobrazem, życiem, kulturą, i egzystują tam maleńkie istoty zwane ludźmi. Całe to zjawisko trwa krótką chwilę, a potem wszystko się kończy”. Ale tak nie jest, nie jesteśmy odchodzącym nieodwołalnie w nicość przypadkiem. Świat ma twarz Dziecka, które się do nas uśmiecha i zaprasza do wiecznej zabawy.
Tak! To był dla mnie i wciąż jeszcze jest czas pocieszenia. Ignacy Loyola w swoich „Ćwiczeniach duchowych” podaje różne reguły pomagające rozeznać pocieszenia i strapienia, których doświadczamy. Zauważa między innymi, że tylko Bóg może dać pociechę bez uprzedniej przyczyny, czyli bez żadnego uprzedniego doznania, wydarzenia, które tłumaczyłoby naszą wewnętrzną radość. Na przykład czystą radość z narodzenia Bożej Dzieciny, bez względu na to, czy spotkania świąteczne wspaniale się udały, czy też nie. Ignacy poucza też, aby w stanie pocieszenia z pokorą pamiętać, że kiedyś, być może niebawem, nadejdą strapienia. I by się do nich przygotowywać już wówczas, gdy czujemy się radośnie.
W ludzkim życiu przeplatają się pocieszenia i strapienia. Miniony rok był w wymiarze społecznym pełen strapień. Jaki będzie rok 2011? Życzymy sobie, aby był lepszy od poprzedniego, byśmy mieli więcej powodów do radości. Ale jakikolwiek byłby, to przecież mamy nadzieję, że nie jesteśmy sami, przypadkowi… Światło groty betlejemskiej otwiera nam cały wszechświat i wieczność.
opr. aś/aś