Czy Kaczyński powinien być premierem?

Niektórzy zarzucają Kaczyńskiemu tchórzostwo, ponieważ nie objął funkcji premiera. Warto sprawdzić, jak to bywało w niedalekiej przeszłości

Dyskusja na ten temat rozgrzała do czerwoności uczestników i obserwatorów polskiego życia politycznego. Przeciwnicy PiS, a osobiście prezesa Kaczyńskiego, zarzucają mu tchórzostwo, chowanie się za plecami marionetek a przede wszystkim wypaczanie polskiej demokracji poprzez niespotykany i nienormalny model tworzenia i funkcjonowania rządu. Nienormalny i niespotykany? Czyżby? Przyjrzyjmy się, jak to było w przeszłości.

W blisko trzydziestoletniej historii III RP wśród siedemnastu nominacji i szesnaściorga premierów (Waldemar Pawlak nominowany był dwukrotnie — pierwszy raz wskutek nocnej zmiany), a więc licząc od Tadeusza Mazowieckiego do Mateusza Morawieckiego, dwanaścioro spośród nich nie było w momencie nominacji liderami swoich partii. Daje to trzy czwarte, czyli 75%. Jest więc to w Polsce raczej norma niż wyjątek.

Wśród tych dwanaściorga czworo zostało liderami partii podczas pełnienia funkcji premiera, przy czym Tadeusza Mazowieckiego i Józefa Oleksego spotkało to miesiąc przed końcem urzędowania, Jerzego Buzka gdzieś w środku kadencji a Ewę Kopacz miesiąc po nominacji. Chronologicznie rzecz biorąc, czworo pierwszych premierów: Mazowiecki, Bielecki, Olszewski i Suchocka nie było liderami partii. Pawlaka  nie liczę, bo nie utworzył po nocnej zmianie rządu. Pierwszym premierem liderem partii był Waldemar Pawlak (za drugim podejściem) i nie była to partia wygrywająca wybory, więc można zakwestionować zaliczenie jego przypadku do tego, co opozycja nazywa normalnością.

Warto wspomnieć, że w roku 2005 idąca po władzę Platforma wystawiła jako kandydata na premiera Jana Marię Rokitę, choć szefem partii był Donald Tusk. Rokita pozostał kandydatem Platformy nawet po przegranych wyborach prezydenckich, gdy lider partii był już do wzięcia. I nikt nie widział w tym nic nienormalnego.

Liderami zwycięskich partii, którzy objęli urząd premiera byli jedynie Leszek Miller, Donald Tusk i Jarosław Kaczyński. Jeśli zdobędziemy się na chłodne i w miarę obiektywne spojrzenie, trudno nam będzie uzasadnić, że rządy Millera, Tuska i Kaczyńskiego, oceniane jako całość, rządziły specjalnie lepiej niż gabinety tych, którzy nie byli liderami partii.

Krytycy „marionetek Kaczyńskiego”, czyli Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego, zapominają, że ich poprzedniczka — Ewa Kopacz została namaszczona na premiera jednoosobowo przez ustępującego Donalda Tuska nagle i z zaskoczenia nawet dla najbliższych współpracowników, czego specjalnie nie ukrywano. Natomiast kandydatura Morawieckiego dyskutowana była przez wiele miesięcy przez czołówkę PiS-u i komentowana w mediach. Z kolei kandydaturę Beaty Szydło przedstawiono jeszcze przed wyborami.

Widzimy, że obecna sytuacja nie jest „nienormalną”, lecz czy tak być powinno? Za premierostwem Kaczyńskiego przemawia jeden poważny argument: jasna i jednoznaczna kwestia odpowiedzialności. Argument istotny, lecz dla mnie nie decydujący. Pozwolę sobie zaprezentować zdanie odmienne.

Kierujący z tylnego siedzenia i tak nie uniknie odpowiedzialności. Polityczną ponosi jako lider rządzącej partii a zwykłą, karną jako być może podżegający do ewentualnych przestępstw. Zgodnie z prawem, trudno politykowi uchylić się od odpowiedzialności. Problem tkwi jedynie w determinacji do jej egzekwowania.

Jarosław Kaczyński był już premierem i wie, co to jest. Premier obarczony jest mnóstwem obowiązków, w części odpowiednich dla celebryty. Musi rozstrzygać wiele drobnych acz pilnych spraw, przy których najważniejsze, strategiczne ale bez określonego terminu, odsuwane są na plan dalszy. Będąc jedynie prezesem rządzącej samodzielnie partii, Jarosław Kaczyński ma czas i możliwość, by myśleć o kwestiach strategicznych i realizować program swojej partii, wykorzystując do tego posiadane narzędzia, jakimi są, bez żadnej urazy, klub parlamentarny i rząd.

„Obrońcom demokracji”, tak hołubiącym zasadę trójpodziału władzy i heroicznie walczącym o uchronienie władzy sądowniczej od wpływów pozostałych władz, umknęło, że mamy jeszcze kwestię rozdziału władzy prawodawczej i wykonawczej. W Polsce, gdzie rząd jest oddziałem wykonawczym parlamentu, władza wykonawcza podporządkowana jest prawodawczej. Nie da się wprowadzić ich rozdziału na wzór amerykański. Niemniej, rozdzielenie funkcji lidera partii dyponującej większością parlamentarną i premiera jest krokiem w kierunku rzeczywistego trójpodziału władz. Krokiem następnym powinien być rząd składający się z ministrów bez mandatu poselskiego, co dziś nie wydaje się realne bez względu na to, kto będzie rządził.

A więc, drodzy „obrońcy demokracji”, jeśli rzeczywiście leży Wam na sercu zasada rozdziału władz, zaakceptujcie premiera Morawieckiego. To taki test na Waszą prawdomówność i logiczną spójność.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama