Czy wojna USA i NATO z terrorystami to istotnie konflikt dwóch cywilizacji?
Zaatakowana Ameryka musi się bronić. Jesteśmy w NATO i dlatego to jest też nasza wojna. Czy jednak czujemy, że to nasza wojna? Musimy być solidarni w stosunku do sojuszników w tej przedziwnej wojnie, ale musimy wiedzieć, że bezcenny dar pokoju nie może przyjść przez militarne zwycięstwo.
Ten konflikt nie zaczął się atakiem terrorystycznym 11 września - trwa już od lat, chociaż zmienia natężenie i oblicze. Mamy do czynienia z dalekim echem drugiej wojny światowej i katastrof dwóch totalitaryzmów. Jego historyczne tło stanowią: rozpad imperiów kolonialnych, pomoc sowiecka dla "ruchów narodowowyzwoleńczych", Holocaust i powstanie państwa Izrael. Powstanie biednych, źle rządzonych państw w Afryce i Azji, rozwijanie się potęg naftowych na Bliskim Wschodzie, przemiany mentalności wywołane przez "ruch państw niezaangażowanych", migracja ludzi wypędzonych i uciekających przed głodem zaczęły się w latach czterdziestych XX wieku. Zawiść biednych i nienawiść poniżonych, lęk zwycięzców przed odwetem pokonanych i lęk pokonanych przed eksterminacją - to już było. Wzajemne oskarżanie się i głębokie niezrozumienie są stare.
Globalizacja zmieniła świat. Gdy dwóch niechętnych sobie ludzi żyje daleko od siebie, czują się spokojnie i bezpiecznie. Gdy znajdą się bardzo blisko, gdy będą korzystać z tej samej kuchni, łazienki, z tego samego stołu, szybko zaczną myśleć o morderstwie. Globalizacja zbliżyła ludzi, skazała ich na wspólny system finansowy, medialny, polityczny. Jest dziełem kręgu cywilizacji zachodniej, do reszty świata przyszła jakby pod przymusem.
Świat o tradycji judeochrześcijańskiej, przemieniony rewolucją racjonalną Oświecenia, stworzył synkretyczną wiarę, łączącą elementy dawnych religii z przekonaniem o wartości postępu, z nadzieją związaną z rozwojem technologii, z kultem sukcesu, bogactwa i przyjemności. Potężne moce elektronicznych mediów zaprzęgły symboliczne języki kulturalnej tradycji Zachodu do światowej promocji nowych bogów białego człowieka.
Dla religii Wschodu okazało się to zagrożeniem. Samochód i samolot, bankomat i giełda, pistolet Kałasznikowa i rakiety dają się jakoś zespolić w cywilizacją Koranu, naukami Buddy, wskazaniami Bhagawadgity. Za to świat telewizji satelitarnej, rewolucji obyczajowej, awangardowych pokazów mody, masowej produkcji Hollywood nie mógł zostać zaakceptowany nawet przez tych, którzy godzili się zastąpić prawo szariatu kartą praw człowieka i obywatela. W krajach, które zdecydowały się na daleko idącą modernizację - jak Turcja, Egipt, Liban (do czasu wojny domowej), Iran (do przewrotu Chomeiniego) - nieustannie tliły się ruchy islamistów. Świat meczetów, ulemów, mułłów, szkół koranicznych musiał odpowiedzieć na swobodę obyczajów, równouprawnienia kobiet i kult przyjemności radykalizacją postaw religijnych, obroną tożsamości kulturowej i zwartości wspólnot. A trzeba pojąć i to, że islam jest religią wspólnotową w znacznie większym stopniu niż chrześcijaństwo. Nie nadaje się właściwie na "religię prywatną". Trudno sobie wyobrazić "wierzących a niepraktykujących" muzułmanów. Jednocześnie łatwość komunikacji, rosnąca sprawność mediów powodowały, że cały świat islamski był coraz lepiej informowany o sprawach konfliktu z Izraelem, czy o losie palestyńskich uchodźców. Nic tak nie pomaga radykalizacji, jak wspólny wróg. Słuchano tych wieści z uwagą, przedstawiano je w sposób skrajny, nasycony negatywnymi emocjami. Jednocześnie konsekwentnie proizraelska postawa kolejnych rządów USA ustawiała ten kraj w pozycji "Wielkiego Szatana" - źródła nie tylko broni, wojskowego i politycznego wsparcia dla Izraela, ale i demoralizujących programów i filmów w telewizji satelitarnej.
To, co od pół wieku dzieje się w Izraelu, może teraz stać się udziałem całego świata. Szerzy się poczucie, że wróg może pojawić się wszędzie. Pojawiają się skrajne tendencje - my albo oni, jeśli my nie zniszczymy, nas zniszczą. Lęk i nienawiść stają wśród pełnoprawnych doradców rozumu. Państwa oparte na swobodach obywatelskich muszą ograniczać swobody w imię bezpieczeństwa, zwiększać uprawnienia jawnych i tajnych policji, poddawać kontroli nowe obszary obywatelskiej prywatności.
Ocena sytuacji światowej przed zamachem, po zamachu i po rozpoczęciu działań wojsk Ameryki i Wielkiej Brytanii musi wpisywać się w jeden z dwóch geopolitycznych schematów. Można więc na rozwój wypadków spoglądać z punktu widzenia koncepcji "końca historii" Francisa Fukuyamy albo przez tezy Samuela Huntingtona zawarte w książce "Zderzenie cywilizacji".
Kręgi zbliżone do Departamentu Stanu wyznają raczej pierwszy wariant, w myśl którego świat już odkrył, że stan równowagi warunkujący harmonię i rozwój to ustrój demokratyczny działający w warunkach wolnego rynku i stojący na straży praw człowieka. Do tego najlepszego wzoru dążą wszystkie ludy i wszystkie państwa, napotykając rozmaite ekonomiczne przeszkody, popadając nawet w pewne konflikty. Rozwój komunikacji, podnoszenie poziomu edukacji, wymiany i pomocy międzynarodowej będą stopniowo usuwały przeszkody i tonowały konflikty, bo człowiek oświecony i wyzwolony z przesądów musi rozpoznać w demokracji, liberalizmie ekonomicznym i systemie praw człowieka pożądane dla siebie środowisko.
W świetle tych przewidywań obecny konflikt trzeba przedstawiać nie jako walkę z islamem, ale jako walkę z terroryzmem, którą powinni poprzeć wszyscy ludzie dobrej woli i wszystkie rządy. Oświecony islam musi przecież dążyć do demokracji i wolnego rynku. Racja jest po stronie Ameryki nie tylko dlatego, że to ona została brutalnie zaatakowana, ale przede wszystkim dlatego, że ona jest liderem demokracji, promotorem wolnego rynku, przykładem przestrzegania praw człowieka. Wybierając solidarność i współdziałanie z Ameryką, broni się sensownej przyszłości świata. Krytycy administracji waszyngtońskiej częściej przypominają o tezach Huntingtona, zgodnych zresztą w jakimś stopniu z dawnymi przewidywaniami polskiego historyka Feliksa Konecznego. W myśl tych teorii wzajemne oddziaływanie kilku istniejących obok siebie bloków kulturowo-cywilizacyjnych jest ograniczone. Cywilizacje zapóźnione technicznie mogą przejmować od innych część zdobyczy nauki i techniki, niektóre instytucje i wzory organizacji życia (modernizacja), czasem też mogą przyjmować niektóre wzory zachowań i idee (westernizacja), nie mogą jednak - i nie zechcą - pozbyć się tradycji i wynikającej z niej tożsamości.
Współobecność, graniczenie, konkurencja muszą prowadzić do konfliktów, które z każdej strony oceniane są inaczej, bo sprowadzane do innej skali wartości i w różny sposób kształtują przyszłość. Zaatakowana Ameryka musi się bronić, ale nie może przypisywać sobie uniwersalnej słuszności. Aby bronić się skutecznie, musi pozostać wierna sobie, ale musi też przeniknąć mentalność, kulturę i cele przeciwnika. Nie może spodziewać się światowej akceptacji, ani oczekiwać, że przeciwnik do końca uzna jej racje. Jeśli chce wygrać, nie może dążyć do dominacji i upokorzenia przeciwnika, musi mieć raczej na uwadze nowy stan równowagi zakładający pewną dozę zrozumienia - a także konieczne niezrozumienie, różnice.
Prezydent Bush dużo mówi o cierpliwości, o tym, że trzeba się przygotować na wojnę trwającą długo, przechodzącą rozmaite fazy. Wielu politologów uważa, że po zwycięstwie nad talibami, Amerykanie zamierzają zmusić do poddania się kontroli inne państwa, w których widzą protektorów islamskiego terroryzmu - Libię, Irak, Iran. Tymczasem jednak samo uwikłanie się w wojnę afgańską wydaje się bardzo ryzykowne. Niewiele tam celów, przeciw którym sensownie można użyć wojska lotnicze i broń rakietową. Ogromne pustynne góry pełne są kryjówek. Wspaniale wyćwiczeni i wyposażeni komandosi nie mają tam zbyt wielkiej przewagi w starciu ze znającym teren przeciwnikiem. Dowódcy amerykańscy nauczeni są maksymalnego chronienia swoich ludzi przed stratami, bojownicy islamscy nie boją się śmierci.
Amerykanie rozpoczęli gigantyczną operację prowadzoną przy użyciu najnowocześniejszej techniki, ale czy w ogóle można wyobrazić sobie stan, który można będzie określić krótko - koniec, wojna wygrana? Można sobie wyobrazić następujący scenariusz: schwytany czy zabity Osama bin Laden, jego organizacja zdziesiątkowana, zamiast talibów rządzi Afganistanem prawowierny muzułmanin, ale absolwent Harvardu, życzliwy Amerykanom i rozumiejący potrzebę demokracji, ludność korzysta z planu pomocy humanitarnej, edukacji, odbudowuje kraj.
Piękny projekt, ale czy zgodzą się na niego wszyscy sąsiedzi Afganistanu w różny sposób już zaangażowani w tę wojnę? Czy nie zagraża to interesom Rosji w Kazachstanie, Tadżykistanie i Uzbekistanie? Czy Pakistan i Iran nie przystąpią natychmiast do tworzenia nowej islamskiej partyzantki? A kto miałby być tym proamerykańskim prezydentem? Tadżyk? Pasztun? Uzbek? Przedstawiciel jednej z dwudziestu innych grup plemienno-etnicznych? A co z interesami karteli narkotykowych? Prezydent Bush mówi o cierpliwości, ale czy rozpoczęcie batalistycznej superprodukcji już 25 dni po zamachu nie jest pochopne? Czy nie należało raczej działać w aksamitnych rękawiczkach, prowadząc koronkową dyplomatyczną grę, rządząc kredytami, stawiając przed sądami schwytanych współpracowników zamachowców (jest ich już ponad 600 w aresztach i więzieniach), a jednocześnie dozbrajać Sojusz Północny, by wesprzeć przeprowadzanie zmian w Afganistanie przez samych Afgańczyków? W Afganistanie i poza jego granicami, głównie w Iranie i Pakistanie, jest już około pięciu milionów afgańskich uchodźców. Gdyby uzyskali oni pomoc i opiekę ze strony przeciwników talibów, może zaczęliby wracać do domów, może staliby się czynnikiem stabilizacji w swojej ojczyźnie. Jedno jest pewne, innej, niż islamska, stabilizacji nie będzie tam przez najbliższe sto lat. Ubóstwo i fundamentalizm Afganistanu to tylko krańcowy przypadek w łańcuchu procesów, które spowodowały powstanie głębokich urazów w stosunku do wszystkiego, czego symbolem jest "American way of life", uważa profesor Bronisław Misztal z katolickiego uniwersytetu w Waszyngtonie. Flaga z gwiazdami i pasami nadrukowana na lecących z nieba woreczkach z mąką nie jest w stanie wyłączyć tych urazów.
Oczywiście, pojmanie i osądzenie Osamy bin Ladena może być wydarzeniem spektakularnym. Efekty jednak przydają się w filmach awanturniczych, w polityce trzeba rachować koszty i zyski. Czy zyskiem ma być zaspokojenie poczucia sprawiedliwości Amerykanów, czy ożywienie giełdowe wywołane wysiłkiem wojennym? A może zapewnienie Ameryce taniej ropy na następne dekady? Niewątpliwie wojna przynosi duże, lecz krótkotrwałe sukcesy Rosji, która stała się nagle bardzo potrzebna Zachodowi, ma więc w Czeczenii rozwiązane ręce wobec partyzantów. Sytuacja też sprzyja Izraelowi, który może liczyć na szersze poparcie w stosowaniu bardzo ostrych środków wobec Palestyńczyków. Na dłuższą metę jednak dla tych państw sytuacja może okazać się bardzo niekorzystna. Wszystko zależy od tego, czy reakcja islamska będzie oparta na pierwszych emocjach, czy pod naciskiem tłumów i duchowych przywódców rozwinie się ona w jakiś front solidarności.
Jesteśmy w NATO i dlatego to jest nasza wojna. Wiemy o tym od Prezydenta i Premiera. Czy jednak czujemy, że to nasza wojna? Oczywiście, współczucie ofiarom w USA było powszechne. Nie poczuliśmy jednak lęku przed terroryzmem. Na polskich szosach ginie co dzień więcej ludzi niż na froncie niedużej lokalnej wojny. Prędzej w nas huknie pijany kierowca niż porwany samolot. Nie wierzymy jakoś w to, że u nas prawo pokona mafię pruszkowską, ukarze morderców z Kopalni Wujek, dogoni aferzystów z "górnych półek". Współczujemy więc ofiarom zamachów w Ameryce, ale ze współczuciem patrzymy także na los dzieci w obozach dla uchodźców, na zarażonych nienawiścią młodych analfabetów potrząsających bronią w religijnym amoku. Związki między terroryzmem a islamem nie są do końca jasne. Idea dżihadu, świętej wojny, rozmaicie jest interpretowana przez nauczycieli Koranu. Dla większości jest ona drogą do doskonałości wiodącą przez pięć poziomów - doskonalenie wewnętrzne, miłosierdzie i jałmużnę, głoszenie Koranu, wspieranie braci muzułmanów. Dopiero piąty poziom dżihadu to przeciwstawienie się siłą grożącej światu mahometańskiemu przemocy niewiernych. Zawsze ma to być jednak akt obrony. Czy samobójczy atak to specjalność islamu? Nie czytali Koranu japońscy kamikadze ani biblijny Samson. Mamy w polskiej literaturze "Redutę Ordona" i opowieść o Wołodyjowskim wysadzającym Kamieniec w samobójczym akcie. W 1939 roku w Polsce werbowano ochotników do samobójczych łodzi podwodnych, które miały atakować niemieckie okręty. Wyjaśnienie, jaki jest związek biedy z nienawiścią, upokorzenia z zemstą, ile tu czynników religijnych, a ile psychologii i polityki pozostawiam naukowcom, intelektualistom, publicystom.
Papież uczy nas szacunku dla tych, którzy modlą się do Jedynego Boga, również nazywających go Jahwe, Adonai, czy dla wołających, że Allach jest wielki. Po ataku na Nowy Jork Jan Paweł II mówił w Kazachstanie: "Wzywam z tego placu zarówno chrześcijan, jak i muzułmanów, by wznieśli gorącą modlitwę do Jedynego i Wszechmogącego Boga, którego jesteśmy dziećmi, by bezcenny dar pokoju królował na ziemi". A my dziś znaleźliśmy się po stronie chrześcijan walczących z muzułmanami w konflikcie stanowiącym odgałęzienie czy kontynuację konfrontacji islamsko-żydowskiej. Musimy być solidarni w stosunku do sojuszników w tej przedziwnej wojnie, ale musimy wiedzieć, że bezcenny dar pokoju nie może przyjść przez żadne militarne zwycięstwo.
Obok tej wojny, po tej wojnie muszą chrześcijanie szukać porozumienia z wierzącymi w Jedynego Boga. Wszędzie tam, gdzie nie ma działań wojennych muszą być podejmowane próby współpracy charytatywnej, dzielenia się dobrami kultury. Trzeba budować przyczółki dialogu, również teologicznego. I nie czekajmy od razu na symetrię, na wzajemność, zgódźmy się z tym, że może ona przyjść za sto czy pięćset lat. W Maroku, w Lyonie, w Marsylii widzi się chrześcijan żyjących w przyjaźni z muzułmanami, związanych licznymi interesami, pojednanych w codzienności. Na polskiej ziemi żyją od stuleci polscy Tatarzy, wyznawcy Allacha. Są dowody tego, że braterstwo jest możliwe, że przynosi wzajemne wzbogacanie w sferze materii i ducha.
opr. mg/mg