Donald Tusk cały czas zapewniał, że śledztwo MAK w sprawie katastrofy TU 154 prowadzone jest wzorowo, raptem po 8 miesiącach mówi, że raport MAK jest nie do przyjęcia. Skąd ta metamorfoza?
Donald Tusk cały czas zapewniał, że śledztwo w sprawie katastrofy Tu-154 M jest wzorowo prowadzone przez Rosjan. Raptem, po ośmiu miesiącach, mówi, że raport MAK jest „nie do przyjęcia”. Czy nie za późno na taką metamorfozę?
Sprawdziły się prognozy osób, które od miesięcy mówiły, że dochodzenie prowadzone przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) jest skandaliczne. O tym, że z tą postradziecką instytucją będą problemy, pisaliśmy również na łamach „Niedzieli” (nr 47/2010). Od samego początku było wiadomo, że MAK całą winą obarczy pilotów oraz stronę polską, Rosjanie zaś będą bez skazy. Dlatego też dziwiło bezgraniczne zaufanie polskiego rządu do tej skompromitowanej instytucji. W efekcie takiej polityki bez echa pozostawały wszystkie apele o powołanie międzynarodowego śledztwa.
Retoryka premiera Donalda Tuska radykalnie zmieniła się, gdy Polska wysłała poprawki do raportu końcowego MAK. Do rosyjskiego dokumentu, który liczy 210 stron, dołączyliśmy w sumie aż 150 stron uwag.
— To mówi samo za siebie — komentuje płk. Edmund Kilch, polski ekspert lotniczy akredytowany przy MAK. Jego zdaniem, raport ma wiele niedoróbek, ale najgorsze jest to, że całe postępowanie było prowadzone z naruszaniem prawa i lekceważeniem strony polskiej. — Bo jeśli nasi śledczy nie mają dostępu do niektórych ważnych informacji, jeśli drugi raz nie mogą przesłuchać kontrolerów, jeśli nie mogą przesłuchać innych osób, które jak się później okazało, w tym procesie decyzyjnym brały udział, to jest złamanie Konwencji Chicagowskiej — podkreśla Klich.
Na przesłane do Moskwy polskie poprawki alergicznie zareagowali niektórzy rosyjscy politycy. — Naszych kolegów nie satysfakcjonują niektóre wnioski MAK. Ale co można poradzić na to, że te wnioski są zgodne z rzeczywistością — mówi Leonid Słucki, wiceprzewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Dumy Państwowej. — Dlatego powinniśmy dać polskim kolegom możliwość zebrania się z myślami i ponownego przeczytania raportu MAK — tak lekceważąco o naszych ekspertach mówi Leonid Słucki.
Na szczęście nie cała opinia publiczna w Moskwie podziela zdanie rosyjskiego polityka. Dziennik „Kommiersant” wymianę poglądów między Polską a Rosją już nazwał międzynarodowym skandalem. Gazeta pisze, że badania prowadzone przez MAK zakończyły się kompletnym fiaskiem i najprawdopodobniej trzeba będzie rozpocząć je od nowa. „Polacy od samego początku dawali do zrozumienia, że chcieliby widzieć w raporcie końcowym także ocenę roli kontrolerów lotniska Siewiernyj, którzy aktywnie uczestniczyli w wydarzeniach i także przyczynili się do tragicznego finału” — pisze „Kommiersant”. Rola kontrolerów stała się kością niezgody w badaniach. „Polacy chcieli jedynie, by rosyjscy eksperci obiektywnie odzwierciedlili w swoim raporcie wszystkie czynniki, które sprzyjały powstaniu nadzwyczajnej sytuacji na pokładzie, jednak się tego nie doczekali” — wskazują dziennikarze gazety. Ich zdaniem, MAK robił wszystko, by nie padł cień podejrzeń na kontrolerów lotu. W efekcie doprowadziło to do wywołania międzynarodowego skandalu. Niektóre prokremlowskie media piszą jednak w zupełnie innym tonie. Komentatorzy „Głosu Moskwy” podkreślili, że premier Donald Tusk poszedł w ślady Jarosława Kaczyńskiego.
Winę za taki stan rzeczy ponosi nie tylko Rosja, ale przede wszystkim strona polska, która do ostatniej chwili oficjalnie nie miała żadnych zastrzeżeń do śledztwa. Przekonywano nas, że śledztwo jest „wzorcowe”. Dzięki temu Rosjanie po prostu poczuli się bezkarni. Wiedzieli, że mają wolną rękę, bo Polska wyraźnie zdystansowała się od całego postępowania. — Nie od dziś wiadomo, że nasi prokuratorzy nie mieli wystarczającego wsparcia ze strony rządu i dyplomacji — mówi „Niedzieli” mec. Rafał Rogalski, pełnomocnik kilku rodzin ofiar katastrofy.
Teraz Donald Tusk nie może już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Skandalicznie prowadzonego śledztwa już niczym nie da się przykryć. Dlatego nikt nie broni rządowej decyzji o przekazaniu śledztwa Rosjanom, a politycy PO głowią się, jak wybrnąć z tej sytuacji. Kilkumiesięczne doświadczenie obnażyło bowiem, jak bardzo nietrafne było to posunięcie.
Tusk wpadł we własne sidła, albowiem MAK całą winę zwala na Polskę, czyli na rząd, który był odpowiedzialny za przygotowanie prezydenckiej wizyty i zapewnienie jej bezpieczeństwa. Dlatego dziś premier mówi o tym, że niektórym osobom w Rosji może zależeć na ukrywaniu prawdy. Czy na te słowa nie jest już jednak za późno? Czy 10 kwietnia władze RP stanęły na wysokości zadania i zdały egzamin? Premier podczas spotkania z rodzinami publicznie przyznał się do tego, że sytuacja po katastrofie pod Smoleńskiem wymknęła się rządowi spod kontroli — podkreśla mec. Rogalski. — Najbardziej zaskoczyło mnie to, że polski rząd nie był w stanie ogarnąć całej zaistniałej sytuacji i właściwie koordynować działaniami zarówno faktycznymi, jak i prawnymi poszczególnych instytucji. Stąd powstało tak wiele problemów, których można było uniknąć.
O fakcie, że premierowi pali się grunt pod nogami, wiele mówi jego zdenerwowanie podczas ostatniego spotkania z rodzinami i atak na Ewę Kochanowską. Do tej pory nikt z rodzin i pełnomocników nie widział Donalda Tuska tak wytrąconego z równowagi. — Zaczął krzyczeć do mikrofonu, nakręcał się. Zachował się skandalicznie, to było niegodne premiera. To właściwie była słowna napaść przy użyciu obraźliwych słów — relacjonuje Rogalski.
Wiemy już o wielu niedociągnięciach, błędach, złym szkoleniu i fatalnym przygotowaniu wizyty 10 kwietnia. Cały system bezpieczeństwa okazał się na tyle dziurawy, że doprowadził do bezprecedensowej katastrofy w historii świata. — To obnaża słabość i kompromituje nasze państwo na arenie międzynarodowej — uważa Antoni Macierewicz, szef sejmowego zespołu ds. zbadania katastrofy.
Wiadomo, że prokuratura i adwokaci rodzin będą również przyglądać się sposobowi, w jaki została przygotowana wizyta 10 kwietnia. Za niezapewnienie bezpieczeństwa polskiej delegacji na tak wysokim szczeblu odpowiada zarówno strona polska, jak i rosyjska. — Przygotowanie tej wizyty było totalną improwizacją — mówi „Niedzieli” gen. Roman Polko, były dowódca elitarnego GROM-u oraz szef BBN-u.
Wystarczy porównać dysproporcję w przygotowaniu wizyty Lecha Kaczyńskiego na terytorium Federacji Rosyjskiej z wizytą Dmitrija Miedwiediewa w Warszawie 6 grudnia 2010 r. W stolicy Polski roiło się od służb specjalnych i policji, a nad miastem krążyły śmigłowce. O bezpieczeństwo prezydenta Federacji Rosyjskiej z polskiej strony dbał BOR, policja, ABW, Żandarmeria Wojskowa oraz rzesze strażników czy saperów. Oprócz tego rosyjski prezydent miał też, oczywiście, armię swoich ochroniarzy. Nad jego bezpieczeństwem czuwało 2 tys. osób!
Rankiem 10 kwietnia 2010 r. na lotnisku Siewiernyj był tylko jeden oficer Biura Ochrony Rządu — kierowca ambasadora RP w Moskwie. Rosjanie nie zgodzili się bowiem na to, aby nasze służby zabezpieczały lotnisko. Nie można było sprawdzić stanu jego aparatury. Za wszystko byli odpowiedzialni Rosjanie. Żaden z borowców w Katyniu nie był nawet uzbrojony, bo nie zgodzili się na to Rosjanie. Czy to jest normalne? — W żadnym wypadku. Ochrona przywódców państwowych zawsze powinna być uzbrojona. Jestem przekonany na 100 proc., że ochrona Miedwiediewa była uzbrojona w Warszawie. To są normalne procedury — tłumaczy gen. Polko.
Polska postawa wobec Kremla od samego początku była wiernopoddańcza. Nasze służby oddały całą ochronę polskiej delegacji w ręce Rosjan, podobnie zresztą jak śledztwo. Dzięki temu nasi wschodni sąsiedzi mogą być sędziami we własnej sprawie. — Najpierw nasze służby wystawiły prezydenta na niebezpieczeństwo, a teraz z ufnością powierzają im wyjaśnianie okoliczności śmierci — ironizuje gen. Polko.
Rozdzielenie wizyty premiera Tuska i premiera Putina w Katyniu od uroczystości, na których czele stał prezydent Lech Kaczyński, również było podyktowane przez Moskwę. — Polski MSZ nie protestował. Przychylnie ustosunkowywał się do propozycji, aby obniżyć rangę wizyty prezydenckiej — tłumaczy mec. Rogalski. Wszystkie wysiłki dyplomatyczne Rosji zostały zaangażowane, by skupić się na wizycie premiera Tuska w Katyniu, a Prezydent RP miał być w ich cieniu. — Świadectwem tego są noty dyplomatyczne oraz decyzja Biura Ochrony Rządu o przekazaniu całego zabezpieczenia wizyty służbom rosyjskim — mówi Macierewicz.
Jeżeli nawet prawie cała ochrona wizyty scedowana została na Rosjan, to Polacy powinni patrzeć im na ręce. Kontrolować ich na każdym etapie. Obowiązkiem naszych służb było wcześniejsze sprawdzenie lotniska. Polski oficer powinien być obecny 10 kwietnia na wieży kontroli lotów. — Pilnowanie Rosjan było naszym obowiązkiem. Za to BOR bierze przecież pieniądze — mówi gen. Polko.
Z tego zarzutu służby rosyjskie i polskie tłumaczą się tym, że wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego miała charakter prywatny, a nie państwowy. Między innymi dlatego Rosjanie mówią, że nie musieli jej zabezpieczać w tak wysokim stopniu, jak 7 kwietnia. — Można było zmniejszyć np. kompanię honorową, a nie bezpieczeństwo. Obojętnie czy Prezydent RP jest na prywatnej wycieczce, czy z wizytą oficjalną — o jego bezpieczeństwo trzeba dbać w takim samym stopniu. Nawet prywatnie pozostaje on prezydentem i zwierzchnikiem polskich sił zbrojnych — podkreśla gen. Polko.
Mimo upływających tygodni i miesięcy od katastrofy, wciąż mnożą się pytania. Na niektóre z nich znaleźliśmy już odpowiedź. Wiemy, że za część przecieków ze śledztwa odpowiedzialni są Rosjanie. Wydostawały się tylko te informacje, które pasowały do MAK-owskiej wersji zdarzeń. Mówiono o naciskach na pilotów, o generale Błasiku za sterami samolotu czy wyimaginowanej roli ministra Kazany. Podobnej manipulacji ulegliśmy w stosunku do współpracy z Rosjanami przy śledztwie, zabezpieczeniu dowodów oraz identyfikacji genetycznej każdej części ludzkiej. Mówiono, że przeprowadzono sekcję zwłok każdej z ofiar. — Widziałam ciało mojego męża ostatniego dnia w Moskwie tuż przed włożeniem do trumny i jednoznacznie stwierdzam jako lekarz, że nie miało śladów badania sekcyjnego. Nikt za te kłamstwa nie powiedział nam, rodzinom żyjącym ciągle w maksymalnym stresie, nawet przepraszam — żali się na swoim blogu Zuzanna Kurtyka, wdowa po prezesie IPN.
Niestety, sprawa sekcji zwłok i identyfikacji ciał pozostawia wiele do życzenia. Część rodzin ma podejrzenia, że w trumnach ich bliskich mogą być szczątki innych ofiar. Również prokuratorzy mają wątpliwości. W niektórych przypadkach nie zgadzają się bowiem próbki DNA pochowanych szczątków. Mec. Rogalski złożył wniosek o ekshumację Przemysława Gosiewskiego, gdyż ma wątpliwości co do tego, czy na pewno to, co zostało wskazane w ekspertyzach sądowo-lekarskich po przeprowadzeniu sekcji, jest wiarygodne. Nie ma również jasności co do przyczyny śmierci Przemysława Gosiewskiego.
Podobne obiekcje ma także rodzina Zbigniewa Wassermanna. — Mam uzasadnione wątpliwości, co do przyczyny śmierci mojego ojca. To nie jest jedyna przyczyna, ale z uwagi na tajemnicę śledztwa nie mogę o tym mówić — podkreśla w rozmowie z „Niedzielą” mec. Małgorzata Wassermann.
Na szczęście rodziny ofiar oraz prawnicy mają bardzo duży udział w śledztwie. Patrzą rządowi i polskiej prokuraturze na ręce. Dzięki staraniom mec. Rogalskiego wszczęto już śledztwo w sprawie niszczenia dowodów wraku tupolewa, a mec. Stefan Hambura złożył wniosek do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie o umożliwienie zapoznania się z zapisem tzw. skrzynki ATM (jedynej czarnej skrzynki, która znajduje się w Polsce). Dzięki temu rodziny mogłyby poznać parametry feralnego lotu Tu-154 M.
Niestety, ciągle wielką niewiadomą jest rola kontrolerów lotu ze Smoleńska, jak również stan radiolatarni. Według zeznań pilotów Jaka-40, który wylądował na lotnisku Siewiernyj tuż przed katastrofą tupolewa, jedna z nich przerywała. Wymowne jest, że w raporcie MAK nie ma o tym ani słowa.
— Kontrolerzy powinni również zabronić lądowania, tak jak zrobili to w przypadku Jaka-40 — mówi „Niedzieli” Grzegorz Sobczak, redaktor naczelny „Skrzydlatej Polski”. Pilot samolotu z dziennikarzami na pokładzie zignorował zakaz z wieży i szczęśliwie wylądował. Gdyby załoga Tu-154 dostała podobną komendę od kontrolerów lotu, to mielibyśmy do czynienia z ewidentnym i niemal wyłącznym błędem polskich pilotów. — Takiego zakazu jednak nie było — podkreśla Sobczak. Wciąż więc zostaje otwarte pytanie: Kto zezwolił na lądowanie w warunkach, w których piloci nie mieli żadnych szans?
opr. mg/mg