Putin przechodzi na fienię

Dlaczego prezydent Rosji zaczyna posługiwać się gwarą więzienną? Co właściwie dzieje się w tym kraju?

W języku rosyjskim ukształtowała się tzw. fienia, czyli zjawisko językowe polegające na używaniu żargonu więziennego. Początkowo posługiwali się tym żargonem tylko złodzieje i bandyci, z czasem zaczęli go używać również nadzorcy więzienni i milicja

WIESŁAWA LEWANDOWSKA: — Od wielu już lat na Zachodzie mówi się z nadzieją, że Rosja to kraj w stanie upadłości, a niektórzy analitycy wieszczą nawet, że kraj ten za dwadzieścia lat znajdzie się w stadium ostatecznej destabilizacji. A to dlatego, że rządy Władimira Putina wyniszczają Rosję od środka. Wydaje się jednak, że ciągle mamy tu do czynienia z wielką, nieobliczalną niewiadomą.

ANNA ŁABUSZEWSKA: — Na pewno wiadomo, że Rosją rządzi bardzo sprawny reżim. Miarą jego sprawności jest to, że ta sama ekipa przez wiele lat utrzymuje się u władzy, a jej nadrzędnym celem jest... dalsze utrzymanie się u władzy, ponieważ Rosja z jej możliwościami i potencjałem to wspaniałe źródło dochodów dla elity rządzącej.

— Czyli dla wąskiego kręgu osób z najbliższego otoczenia prezydenta Putina?

Tak. Jest to niewielka grupa ludzi, a przynależność do niej jest oparta na lojalności wobec wodza, który jest arbitrem przy rozdzielaniu dóbr. Stało się to bardzo widoczne, kiedy w 2014 r. zaczęły obowiązywać zachodnie sankcje wobec Rosji, które objęły różne dziedziny rosyjskiej gospodarki — przede wszystkim przemysł zbrojeniowy — ale dotkliwe okazały się także dla konkretnych osób z grona najbliższych współpracowników Putina.

— W jaki sposób?

W taki, że częściowo zostały zablokowane przepływy finansowe krążące między rosyjskimi politykami a zachodnimi bankami. Widać, że w tym gronie pieniędzy jest coraz mniej, a nerwów coraz więcej. Oligarchowie zarządzający wielkimi państwowymi spółkami, należący do najbliższego otoczenia Putina, wyraźnie tracą z powodu sankcji — nie tylko zamrażane są ich zagraniczne aktywa, ale też nie mają już dawnej łatwości tworzenia rozmaitych układów międzynarodowych, tracą możliwość podpisywania dobrych dla siebie kontraktów.

— Możliwy jest zatem jakiś bunt na kremlowskim pokładzie?

Nie sądzę, choć nie da się wykluczyć i takiego scenariusza; Kreml jest hermetyczny, wiele procesów dzieje się za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Ale w sytuacji kryzysu i utrudnień we współpracy z zagranicą Putin składa oligarchom obietnice, że pieniądze, które stracili w wyniku sankcji, mogą spokojnie zarabiać w Rosji; zapewnia dofinansowanie z budżetu państwa wszelkich ich pomysłów, nawet tych nieudanych. To wszystko ma gwarantować osobistym przyjaciołom Putina utrzymanie dotychczasowego wysokiego poziomu życia. Jak donosi Aleksiej Nawalny — który nieustannie monitoruje majątki i styl życia elity władzy — niedawno jeden z osobistych przyjaciół Putina, Igor Sieczin, prezes państwowej spółki Rosnieft, nabył w centrum Moskwy pięciopiętrowy apartament z własną windą. W sytuacji kryzysu, do którego władze Rosji jednakowoż się przyznają, jest to wydarzenie dość szeroko komentowane.

— Tymczasem sam Putin wydaje się, że pokpiwa z nieskuteczności zachodnich sankcji.

To typowo rosyjski sposób reakcji. Oczywiste jest, że sankcje dość mocno uderzają w rosyjską gospodarkę, pozbawiają ją nie tylko wpływów z handlu, ale też — co najbardziej dotkliwe — dostępu do nowoczesnych technologii. To bardzo istotne ograniczenie rozwoju. Ale Putin przyjmuje lekceważący ton i taką samą linię propagandową; tłumaczy społeczeństwu, że Rosja sama umie sobie świetnie poradzić w każdej sytuacji. Przykład z ostatnich dni: prezydent odwiedził wielki sad w Kraju Krasnodarskim i tam przekonywał telewidzów: „zanim nałożono na nas sankcje, sprowadzaliśmy jabłka, a teraz mamy swoje”...

— Ale to oczywiście tylko obrazek propagandowy?!

Tak, bo przecież nawet sto takich sadów nie zapewni pełnego zaopatrzenia Rosji w jabłka. Podobnie jest z żywnością — Rosjanie mają teraz znacznie mniej możliwości kupienia dobrej żywności, a jednocześnie cały czas trwa akcja pokazowego niszczenia zachodnich towarów — objętych z kolei odwetowymi sankcjami rosyjskimi, czyli zakazem sprowadzania — które mimo wszystko okrężnymi drogami wjeżdżają jednak do Rosji. Te obrazki pokazują tylko to, w jaki sposób rządzi się system Putina.

— Nadal niewiele wiemy, jak naprawdę żyją Rosjanie?

Z pewnością ludziom w Rosji żyje się dziś trudniej. Znamiennym wydarzeniem było ostatnio podniesienie wieku emerytalnego. Zapewne w celu zmniejszenia społecznego niezadowolenia ogłoszono je w dniu otwarcia mundialu, kiedy grała reprezentacja Rosji, a oczy wszystkich były zwrócone na stadion w Łużnikach... Mimo to podniosły się protesty, jednak nie miały one masowej skali. Protestowali m.in. komuniści, którzy są tzw. koncesjonowaną opozycją i zazwyczaj nie robią krzywdy rządowi. Tym razem jednak zwołali wiece protestacyjne. Prezydent Putin zaproponował więc nieco łagodniejszą zmianę wieku emerytalnego, ale — jak tłumaczył — konieczną, bo trendy demograficzne Rosji na najbliższe lata są naprawdę bardzo niepokojące; podaż rąk do pracy maleje, rynek musi się posiłkować migrantami z krajów Kaukazu Południowego i z Azji Centralnej, ale nawet to już nie wystarcza, by sprawnie funkcjonował.

— Mimo pogarszającej się sytuacji bytowej Rosjanie jednak gremialnie się nie buntują i raczej nie mają żalu do przywódcy. Czy to znaczy, że w Rosji telewizor (propaganda) nadal wygrywa z lodówką (biedą)?

Trzeba przyznać, że już coraz mniej. A to głównie dlatego, że rosyjska telewizja, która bardzo się stara podtrzymywać kult wodza — np. niedawno wprowadzono cotygodniowy program, w którym omawiane są bieżące dokonania Putina — powoli przegrywa z innymi środkami społecznego przekazu, zwłaszcza z tzw. mediami społecznościowymi. To zjawisko, oczywiście, już bardzo niepokoi władze, które jednakże sądzą, że będą mogły ustawowo kontrolować to, co się dzieje w Internecie. Szukają tylko odpowiedniego narzędzia, na razie jednak go nie mają. Są więc tylko wyrywkowe represje, np. wobec bardziej niepokornych blogerów. Mimo to coraz więcej młodych ludzi wychodzi na ulicę na wezwanie Aleksieja Nawalnego — widać, że się nie boją.

— Można to uważać za pierwsze symptomy psucia się dobrych stosunków między rosyjskim społeczeństwem a kremlowskim reżimem?

Być może. Sondaże odnotowują poważny spadek poparcia dla Putina — z ponad 76,56 proc. w czasie wyborów do nieco ponad 50 proc. w kilka miesięcy po wyborach. I chociaż nadal nie ma mowy o społecznej kontroli nad przepływem państwowych pieniędzy do prywatnych rąk przyjaciół Putina, to wyraźnie widać, że umowa społeczna zawarta nieformalnie przez Putina ze społeczeństwem — „my rządzimy, a wy też róbcie, co chcecie, żeby się bogacić, tylko nie wtrącajcie się do naszej polityki” — już dawno się skończyła. W tej chwili nie ma już żadnej innej umowy. A Putin cały czas przywołuje swoją „zasługę”, że przyłączył Krym, ale przecież „nowego Krymu” nie ma i nie będzie...

— A może tym propagandowym „nowym Krymem” są teraz Stany Zjednoczone, które wycofują się z traktatu rozbrojeniowego dotyczącego broni rakietowej na skutek niewywiązywania się Rosji z jego postanowień?

Rzeczywiście, mamy obecnie do czynienia z propagandowym pompowaniem tego tematu i tłumaczeniem, że wszystko jest winą „złego Zachodu”. Przeciwstawienie się Zachodowi jest najmocniejszym trendem w kremlowskiej propagandzie skierowanej do rosyjskiego społeczeństwa. Po zdemaskowaniu metod działania rosyjskich służb specjalnych na Zachodzie — np. otrucie Julii i Siergieja Skripalów w Anglii — antyzachodnia kampania Putina przybrała na sile. Przekaz jest jasny — to niemoralny Zachód używa niegodnych metod, a nie my.

— Co na to rosyjskie społeczeństwo? Czy wyklucza jakąkolwiek możliwość rosyjskiej winy?

W propagandzie działają odpowiednie mechanizmy zabezpieczające, które sprawiają, że rosyjskie społeczeństwo wie tylko to, co wiedzieć powinno, czyli że oskarżanie Rosji to wymysły jej nieprzyjaciół, że nie ma żadnego dowodu na istnienie nowiczoka, a jeśli naprawdę istnieje, to może został wyprodukowany na Zachodzie... Bo Zachód się zawziął na Rosję i teraz będzie się czepiał każdego szczegółu... A prezydent Putin powiedział przecież, że Siergiej Skripal to zdrajca, drań i szumowina. Publicznie użył takich wulgarnych słów.

— Prezydent Rosji ostatnio dość często używa wulgaryzmów. To znaczy, że puszczają mu nerwy?

Faktem jest, że zazwyczaj, ilekroć się zdenerwuje, używa swojskiego języka podwórkowego. I nie tylko. W latach 50-60. XX wieku w języku rosyjskim ukształtowała się tzw. fienia, czyli zjawisko językowe polegające na używaniu żargonu więziennego. Początkowo posługiwali się tym żargonem tylko złodzieje i bandyci, z czasem zaczęli go używać również nadzorcy więzienni i milicja. Ten język przeniknął także do służb specjalnych, a Putin jako ich wychowanek do swojego podwórkowego stylu dołożył jeszcze fienię. Jest to więc niejako jego naturalny język i choć stara się go nie używać , to w zdenerwowaniu przestaje się kontrolować i automatycznie przechodzi na fienię...

— A denerwuje się chyba coraz częściej...

To prawda. Na niedawnym spotkaniu klubu „Wałdaj” w Soczi na pytanie o broń jądrową, o możliwość jej użycia i zmiany doktryny wojennej, odpowiedział, że Rosja prewencyjnie uderzać nie będzie, ale jeżeli ktoś odpali w jej stronę ładunek jądrowy, to nie pozostanie dłużna. Właśnie wtedy wzburzony przeszedł na fienię: „Jeśli tak się stanie, to my, ofiary, męczennicy, pójdziemy do raju, a oni wszyscy zdechną”. Warto tu przypomnieć także jego słynną frazę, którą zapisał się w pamięci Rosjan już w momencie pojawienia się na scenie politycznej w 1999 r.; gdy we wrześniu tegoż roku doszło w Moskwie do zamachów bombowych na domy i zapanowały panika i strach, Putin jako premier wystąpił z mocno krzepiącym oświadczeniem, że „terrorystów będzie ścigać wszędzie i dorwie ich nawet w kiblu”. To było wtedy bardzo świadome użycie bardzo nieeleganckiego języka.

— Bo od samego początku wiedział, że właśnie to jego rodakom przypadnie do gustu?

Na pewno. Zresztą nadal się to podoba. Rosjanie uważają, że tak mówi mocny lider, który nie przebiera w słowach, który się nie przymila salonom, który ma własne zdanie i własny język.

— I który się nikomu, przede wszystkim Zachodowi, nie zamierza kłaniać? To też Rosjanom się podoba?

Zdecydowanie tak. Retoryka antyzachodnia w Rosji wyraźnie przybiera na sile. A głównym polem rywalizacji Rosji z Zachodem jest dziś Ukraina, której sytuacja kształtuje sytuację w Rosji, również politykę zagraniczną. Wydaje się że rosyjska elita nie rozumie sytuacji na Ukrainie, że próbuje budować jakąś własną narrację, ale mija się i z celem, i z prawdą. Teraz ta narracja brzmi następująco: Waszyngton rządzi na Ukrainie, a ekipa rządząca w Kijowie grzecznie wykonuje wszystkie polecenia Amerykanów.

— W interesie Rosji jest więc korzystna zmiana rządu na Ukrainie.

Niedawno Putin mówił, że obecny ukraiński rząd należy przeczekać, bo z tymi obecnymi lokajami Stanów Zjednoczonych nie ma o czym rozmawiać. Oni uważają, że Krym jest ich, że na Donbasie jest wojna wywołana przez Rosję — użala się Putin — a przecież o przynależności Krymu zadecydowało referendum, w którym mieszkańcy opowiedzieli się za Rosją, a z wojną na Donbasie Rosja, oczywiście, nie ma nic wspólnego.

— Oliwy do rosyjsko-ukraińskiego ognia dolało postanowienie synodu biskupów Ekumenicznego Patriarchatu Konstantynopolitańskiego, który 11 października br. unieważnił swoją decyzję z 1686 r. o przekazaniu metropolii kijowskiej pod jurysdykcję patriarchatu moskiewskiego oraz potwierdził, że będzie kontynuował działania na rzecz powołania autokefalicznej Cerkwi na Ukrainie. Jakie mogą być konsekwencje polityczne tego wydarzenia religijnego?

Na pewno już teraz ma ono duże znaczenie polityczno-społeczne, nie tylko religijne. Mamy już krzepiącą Ukraińców zapowiedź powstania nowej Cerkwi ukraińskiej. Patriarcha Konstantynopola uznał istnienie niezależnego od Moskwy patriarchatu kijowskiego, na co Rosyjska Cerkiew Prawosławna, która uważa Ukrainę za swoje terytorium kanoniczne, zareagowała bardzo ostro — podjęła decyzję o zerwaniu stosunków i jedności eucharystycznej z Ekumenicznym Patriarchatem Konstantynopolitańskim. To bardzo znaczący krok.

— W wymiarze religijnym to nowa schizma, a w politycznym to poważna przeszkoda w podporządkowywaniu sobie Ukrainy przez Rosję?

Zdecydowanie tak. To jest ogromny cios, ponieważ obecna na Ukrainie Cerkiew podporządkowana patriarchatowi moskiewskiemu była do tej pory pasem transmisyjnym i tubą utrwalającą wpływy Rosji na Ukrainie. Jeżeli faktycznie dojdzie do rozłamu, a wszystko na to wskazuje, jeżeli Ukraina rzeczywiście dostanie od patriarchy Konstantynopola możliwość stworzenia własnej Cerkwi lokalnej, to rosyjska Cerkiew, a za jej pośrednictwem Rosja, zostanie pozbawiona tego narzędzia wpływu. Obawiam się, że nie odbędzie się to spokojnie. Rosjanie będą jątrzyć, a być może znów wyślą na Ukrainę swoje „zielone ludziki”, żeby tu i ówdzie doprowadzić do walki wręcz, np. o jakąś konkretną świątynię, która będzie przedmiotem sporu. Wszystkiego możemy się spodziewać.

Anna Łabuszewska. Analityk Ośrodka Studiów Wschodnich, publicystka („Tygodnik Powszechny”), autorka blogu „17 mgnień Rosji”

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama