O wyborach do parlamentu (1992)
Patrząc na ostatnie wydarzenia polityczne, wielu zadaje sobie pytanie, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego zmiany rządów? Dlaczego kłótnie w Sejmie? Słychać oskarżenia o spiski i nieuczciwości polityków. Jest to część prawdy — ale nie cała. Rozdrobnienie Sejmu i brak większości rządzącej nie wzięły się znikąd. Głównym ich Źródłem jest sposób wybierania posłów i senatorów — ordynacja wyborcza. O naszej polskiej zaś mówią, że jest najgorsza z możliwych...
Skoro w wyborach chodzi o wyłonienie przyszłej władzy przez ogół obywateli, o wartości ordynacji wyborczej stanowią dwa sprawdziany: 1. Jakie uprawnienia daje ona wyborcy? 2. Czy z wyborów może się wyłonić dobrze funkcjonująca władza? W obu tych testach ordynacja, według której miejsca w parlamencie dzielone są proporcjonalnie do liczby uzyskanych przez różne partie głosów, wypada fatalnie.
Przy ordynacji proporcjonalnej wolność wyboru głosującego jest na rozmaite sposoby ograniczana.
Najpierw przez podział na listy, czyli typową sprzedaż wiązaną. Głosujemy na jednego — podciągamy i innych, na ogół nie wiadomo kogo. Wolność wyboru jest też bardzo pomniejszona przez niedobór informacji o kandydatach. Jeśli list jest wiele, a na nich widać po parunastu kandydatów, ogół obywateli może w tej sytuacji tylko wybrać na chybił trafił jakąś etykietkę partyjną. A ci, co chcieliby wybrać świadomie, nie mogą — i zostają w domu. Szczególnie dotkliwe jest to w warunkach polskich, gdzie brak dobrej prasy informacyjnej.
O składzie list decydują... o właśnie, kto? Ci „oni” układający listy mają na skład parlamentu wpływ porównywalny z wpływem ogółu obywateli, i oczywiście ich kosztem. A raz wybrany poseł daleko więcej będzie się liczył z partyjną górą niż z wyborcami.
Ordynacja proporcjonalna ma mieć tę zaletę, że każda tendencja może być odpowiednio w Sejmie reprezentowana. Nie całkiem tak. Jest to w gruncie rzeczy tylko prawo do niewielkiej procentowo opozycji. Prawa mnogich politycznych mniejszości wzajemnie się ograniczają albo wręcz znoszą. Zaś większość nie ma żadnych praw, bo jej samej nie ma! Albo inaczej mówiąc: zyskuje się prawo do opinii kosztem prawa do skutecznego działania. Przy dopuszczeniu do Sejmu tylko partii, które uzyskały w całym kraju przynajmniej 5 procent głosów, partii nadal będzie dużo — a te, które uzyskają 4 i pół procenta będą słusznie niezadowolone. Ich wyborcy zostaną pozbawieni głosu. Partie większe dyskryminują mniejsze.
Skutki ordynacji proporcjonalnej dla przyszłych rządów to rozdrobnienie i niestabilność. System ten bardzo utrudnia stworzenie trwałej większości w parlamencie Gdy partii u władzy jest tuzin, albo choćby dwie, rząd może zostać w każdej chwili obalony, zaś nowy sojusz parlamentarny zmieni kierunek ustawodawstwa. Sama możliwi takiego obrotu sprawy — a tym bardziej jego faktyczne zajście — destabilizuje gospodarkę i odwraca uwagę rządu od rządzenia na rzecz paktowania z parlamentem, jak też naraża go na lekceważenie zagranicy.
Rządzi faktycznie ani parlament, ani rząd, ani też prezydent, lecz przywódcy frakcji, którzy mogą zmieniać sojusze albo szantażować rząd wycofaniem poparcia. Tak właśnie się dzieje! Jest to recepta na zastój, bo każda radykalniejsza propozycja może się nie spodobać którejś z partii koalicji rządzącej. Trudno też sobie wyobrazić zgromadzenie większości dwóch trzecich głosów do uchwalenia konstytucji (chyba, że konstytucja posłuży utrzymaniu złego systemu...).
System taki zabezpiecza interesy partii politycznych kosztem państwa i obywateli. Nieduże partie myślą głównie o zwiększeniu popularności, co najłatwiej osiągnąć przez obietnice i krytykanctwo, a nie przez wzięcie na siebie ciężaru odpowiedzialności. Tę sytuację trudno zmienić. Przecież w Sejmie „proporcjonalnie” podzielonym partie są małe. Ordynacja proporcjonalna gwarantuje im, że jeśli zachowają swoje 5, 7 czy 10 procent partykularnego poparcia, w tejże liczbie zostaną w Sejmie.
Wyniki wyborów, rozdrobnienie, wynikły w dużej mierze z własności ordynacji i można go było przewidzieć z chwilą jej uchwalenia.
Ordynacja senacka też została popsuta. Poprzednio była przewidziana druga tura, teraz nie. Można być wybranym mając tylko parę procent głosów, jeśli tylko głosy oddane na innych podzielą się jeszcze bardziej. W drugiej turze, w której by byli dwaj kandydaci na jedno miejsce, wymagane by było 50 procent, czyli większość bezwzględna.
Odpowiedzialność za taką właśnie ordynację i jej skutki dla Polski ponoszą komuniści i ich sojusznicy. Jest oczywiste, że przy głosowaniu większością w dwóch turach ich szanse na wejście do przyszłego parlamentu byłyby mniejsze. Nasi byli okupanci wymusili na odchodnym ordynację dla siebie korzystną.
Część obozu solidarnościowego poparła niestety ordynację typu proporcjonalnego, przez co upadła szansa na skuteczny nacisk na przeciwnika. Da się może zrozumieć poparcie tej ordynacji wobec braku innych możliwości. Wydaje się jednak, że wchodziła tu w grę sympatia do systemu partokracji, w którym tak łatwo zachować swoje wpływy. W systemie większościowym trzeba ryzykować, a wygrawszy wziąć pełną odpowiedzialność za rządy... Podejrzewam też ignorancję co do złych skutków proporcjonalności znanych choćby z Polski lat dwudziestych, Włoch, przedwojennej Francji.
Jak mógłby wyglądać dobry system wyborów dla Polski? Okręgi jednomandatowe sprawdziły się w krajach demokratycznych najlepiej, choćby w USA, Anglii, Francji. Z tych systemów „większościowych” do warunków Polski z jej aktualnym rozdrobnieniem politycznym najlepszy wydaje się system francuski — większościowy z dwoma turami głosowania (jak w wyborach prezydenckich). W pierwszej turze startować może wielu, w drugiej tylko dwaj pierwsi (o ile nikt już w pierwszej turze nie przekroczył 50 procent). Można go z pożytkiem uzupełnić proporcjonalnie dzieloną listą centralną, dzięki której pewną minimalną reprezentację uzyskają i grupy mniejsze. W tym systemie partii może być więcej, ale muszą one zawierać stałe sojusze i rządy są trwałe. [...]
Miałby też sens system taki, jak w wyborach do senatu, z dwoma turami głosowania. Okręgi liczyłyby po 3, góra 4 mandaty, przy czym głosując można by łączyć kandydatów z różnych list. Z jednej strony zapewni to pełną wolność wyboru (można wybrać i osoby i zespół zaproponowany przez jakąś partię), a więc i świadomość wpływu wyborców na życie publiczne; nie zniknie też pluralizm. Z drugiej strony każdy kandydat musi czy to w pierwszej czy w drugiej turze uzyskać prawdziwą większość, poparcie ponad połowy wyborców. Skłoni to wreszcie obecne partie do sojuszów i łączenia się, a na dłuższą metę może doprowadzić do stabilnego systemu dwupartyjnego czy trójpartyjnego.
Wynika stąd, że sprawdzianem dla Sejmu jest nie tylko zdolność do stanowienia praw oraz wyłonienia trwałego rządu, ale i stanowisko wobec ordynacji. Czy Sejm potrafi zmienić ordynację z proporcjonalnej na większościową przedkładając interes Polski nad partyjny? Jak dotąd, większość partii woli system proporcjonalny... (1992)
[P.S. Zasadę proporcjonalności wyborów wpisano do konstytucji. Interes partyjny wygrał. Potem przez ordynację proporcjonalną upolityczniono też samorządy, czyniąc je żerowiskiem dla działaczy partyjnych niższego szczebla, tak „lewicowych”, jak „prawicowych”.]
Zbiór artykułów i felietonów M. Wojciechowskiego: Wiara — cywilizacja — polityka. Dextra — As, Rzeszów — Rybnik 2001
opr. mg/ab