Proletariusze, nie łączycie się

Powstają nowe twory, a dawne partie zmieniają programowe hasła. Lifting, rewolucja, zmiana warty czy ostateczny upadek? Jaka lewica pójdzie do jesiennych wyborów parlamentarnych?

Proletariusze, nie łączycie się

Powstają nowe twory, a dawne partie zmieniają programowe hasła. Lifting, rewolucja, zmiana warty czy ostateczny upadek? Jaka lewica pójdzie do jesiennych wyborów parlamentarnych?

Debata na linii lewica—prawica stanowi odwieczny i nadal bardzo istotny element sporu światopoglądowego pod każdą szerokością geograficzną. I to właśnie od kształtu i kondycji polskiej lewicy zależy w znacznej mierze kierunek, jaki ten spór może przybrać. Czy będzie to walka na postulaty gospodarcze, z przywołaniem — niemal zupełnie dziś zapomnianej tzw.  lewicowej wrażliwości społecznej — czy też ograniczy się ona do starcia czysto ideologicznego, wyznaczanego przez walkę z Kościołem, wartościami chrześcijańskimi i próbę przeforsowania nowinek obyczajowych?

Zero mandatów?

Polska lewica choruje dziś na przypadłość, która przez wiele lat toczyła także prawicę — rozdrobnienie, skłócenie, personalne animozje, nadmierne ambicje i pycha poszczególnych liderów, skutkująca monopolem na wszelkie próby jednoczenia. Efekt? Kilkunastu pretendentów, którzy noszą buławę przywództwa w plecaku i nijak nie potrafią się ze sobą porozumieć. A to skutecznie zraża potencjalnych wyborców. Do tego dochodzi odcięcie od władzy, trwające już od kilku kadencji parlamentu, które sprawia, że lewica nie ma instrumentów zapewniających lojalność partyjnych dołów — państwowych posad, stołków, rad nadzorczych i rozmaitych politycznych synekur. To problem, z którym nie mogą sobie poradzić zarówno Sojusz Lewicy Demokratycznej, jak i Twój Ruch alias Ruch Palikota — dwa nadal największe lewicowe ugrupowania na naszej scenie politycznej. W rezultacie ich partyjne szeregi topnieją, kolejni działacze uciekają, nie ma atmosfery walki, wiary w sukces, dominuje za to poczucie klęski i beznadziei. „Proszę pań i panów z SLD, nie będzie jesienią ani jednego mandatu. Zero. Nie zrobicie nawet 3 proc., nie będzie subwencji, zero!” — wieszczył lewicowy publicysta Jacek Żakowski w reakcji na fatalny wynik kandydatki SLD w niedawnych wyborach prezydenckich Magdaleny Ogórek, która uzyskała niecałe 2,4 proc. poparcia — tak nisko Sojusz nie był jeszcze nigdy. A to tylko pokazuje, że drobne liftingi, odświeżanie szeregów, wprowadzanie młodych twarzy to za mało. Zarówno SLD, jak i Twój Ruch to dziś partie  zużyte — nawet nie tyle rządzeniem, ile kompletnym brakiem wiarygodności. Dla prawdziwych lewicowców są establishmentowe, systemowe i po prostu sztuczne.

Niewiarygodni

Sojusz — mimo kolejnych mutacji — nie potrafi uciec od łatki postkomunistycznej partii — spadkobierczyni skompromitowanej nieboszczki PZPR. To jest nadal partia, której twarz utożsamiana jest z Leszkiem Millerem — i to się pewnie już nigdy nie zmieni. Tak samo jak nie zmieni się jej elektorat. Słusznie w wielu komentarzach pojawia się więc opinia, że właśnie elektorat SLD — bodaj najbardziej ze wszystkich partii — wymiera. I to w sensie dosłownym. Odchodzi pokolenie dawnych partyjnych „towarzyszy”, których połączyła PZPR-owska przeszłość i konieczność przetrwania w nowych kapitalistycznych czasach. Paradoksalnie jednak to właśnie SLD poprzez swoje komunistyczne dziedzictwo stało się chyba najmniej antykościelnym z lewicowych ugrupowań — po części z powodu mniej lub bardziej podświadomej obawy przed wyciągnięciem jego grzechów z przeszłości, a po części z powodu czystego koniunkturalizmu. Sojusz od początku był bowiem partią zbudowaną wyłącznie dla zdobywania i utrzymywania władzy, stanowisk i politycznych wpływów. Wymachiwanie antyklerykalnymi sztandarami było więc w przypadku SLD raczej jedynie okazjonalnym dodatkiem.

Co innego Twój Ruch — inna z upadających lewicowych partii. Jej lider, Janusz Palikot, nigdy jednak tak naprawdę nie został uznany przez lewicowców za „swojego” — ot, bogaty biznesmen, zmieniający poglądy jak rękawiczki, kompletnie pozbawiony owej przysłowiowej „lewicowej wrażliwości społecznej”. Dziś Palikot to coraz bardziej osamotniony i marginalizowany polityk, niepotrafiący zaproponować niczego nowego poza powielaniem haseł, które przyniosły mu krótkotrwałe powodzenie polityczne. Tyle tylko, że te wojujące antyklerykalne hasła już nie działają i kompletnie nie obchodzą wyborców. Przynajmniej nie w obecnej politycznej rzeczywistości.

Łączenie przez dzielenie

W tej sytuacji na lewicy powtarza się jak mantrę hasło o potrzebie stworzenia jakiejś zupełnie nowej formacji, która odzyska rząd dusz na polskiej scenie politycznej. Najlepiej na bazie tego, co już istnieje. I już samo to jest zarzewiem nowej kłótni o to, kto ma być kamieniem węgielnym nowej partii. Pretendentów jest sporo. Na przykład inicjatywa tworzona pod auspicjami związkowców z OPZZ, co mogłoby sugerować odwołanie do lewicowego etosu gospodarczego. Poza SLD nie wywołuje ona jednak jak na razie żadnego większego odzewu. Nie kwapią się do niej ani aktywiści od Palikota, ani małe formacje kanapowe.

Na dodatek, kilka dni temu proklamowała swoje powstanie zupełnie nowa lewicowa formacja pod nazwą Biało-Czerwoni, która z założenia stanowi jawną konkurencję i wyzwanie dla dotychczasowych hegemonów lewicy. Na jej czele stoją dwaj banici po przejściach — były polityk SLD Grzegorz Napieralski i były poseł Twojego Ruchu Andrzej Rozenek. Taki tandem zapowiada więc próbę wyciągania pojedynczych szabelek z SLD i TR. Czyli kolejny podział na lewicy. I choć Biało-Czerwoni zapowiadają, że chcą być „demokracją na wzór skandynawski”, to już na starcie wypadają bardzo blado. „Chcemy, aby państwo było pomocne, aby było sprawne i przyjazne. Chcemy przede wszystkim, aby państwo pomagało wtedy, kiedy każdy z nas potrzebuje pomocy. Państwo musi być dla obywateli” — stwierdził Grzegorz Napieralski, prezentując program partii. Czyli nudno, powtarzalnie, banalnie i mało wiarygodnie. Z tej mąki chleba więc raczej nie będzie.

Został tylko plankton

Polskiej lewicy brakuje dziś przede wszystkim charyzmatycznego i zarazem strawnego dla wszystkich lidera, który potrafiłby scalić i pociągnąć ten wózek do przodu. Kompletnie żadnego wrażenia nie robią już przebrzmiałe nazwiska dawnych przywódców w rodzaju Aleksandra Kwaśniewskiego — by przypomnieć choćby sromotną porażkę Europy Plus w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2014 r. Z kolei kreowana na potencjalną liderkę Barbara Nowacka, najbliższa dziś współpracowniczka Janusza Palikota, jest zbyt słabo rozpoznawalna i nawet dla wielu lewicowców za bardzo radykalna w kwestiach obyczajowych.

Ten kalejdoskop lewicowego rozdrobnienia uzupełnia lewicowy plankton — od kanapowej Partii Zielonych, porzuconych właśnie przez transseksualną posłankę Annę Grodzką, która —jakżeby inaczej — także chciałaby być liderem nowej lewicy, poprzez równie kanapowe środowisko skupione wokół „Krytyki Politycznej”, aż po ultraradykalny Ruch Sprawiedliwości Społecznej Piotra Ikonowicza.

Niewiele nowego wniosła także inicjatywa Wolność i Równość proklamowana przez grono akademickich lewicowców, Genowefę Grabowską, Jana Hartmana, Kazimierza Kika i Magdalenę Środę, która umarła, zanim tak naprawdę na dobre się zawiązała. Warto zresztą przytoczyć tutaj wymianę profesorskich zdań, która dobrze obrazuje skalę dzisiejszych nieporozumień na lewicy. Kiedy bowiem jeden z sygnatariuszy inicjatywy prof. Kazimierz Kik zadeklarował się jako zwolennik lewicy chrześcijańskiej, spotkał się z natychmiastową kontrą prof. Środy, która stwierdziła, że w takiej sytuacji budowa wspólnej formacji nie wchodzi oczywiście w grę.

No i jest wreszcie jeszcze najbardziej anonimowa z nowych lewicowych inicjatyw, choć być może najbardziej przyszłościowa: partia Razem, stworzona przez niezaangażowanych do tej pory politycznie młodych ludzi, o poglądach lewicowych, wywodzących się głównie ze środowisk akademickich. Są anonimowi, radykalni i kontestują całą obecną lewicowa sceną polityczną — od Millera po Środę i Palikota — nazywając ją postkomunistyczną, pseudolewicową, neoliberalną i stołkową. Ich radykalizm objawia się głównie w sferze ekonomicznej, a promują go gniewne hasła w rodzaju „Prezes Pekao SA zarabia 758 333 zł miesięcznie, tyle samo co 331 kasjerek”. W ślad za tym idzie postulat zaprowadzenia większej sprawiedliwości  społecznej m.in. poprzez niższe podatki dla biednych i wyższe dla bogatych.

Dziś partia Razem to polityczny folklor, ale za chwilę takim folklorem mogą być wszystkie lewicowe ugrupowania — wystarczy, że partie lewicy nie przekroczą 3-procentowego progu wyborczego, od którego zaczynają się dotacje z budżetu dla partii politycznych. A to w tej chwili całkiem realny scenariusz.

 

Socjalnie i obyczajowo

Mimo że partie lewicy w Polsce są dziś w głębokim odwrocie, to lewicowe hasła pozostają nadal w obiegu publicznym. I wbrew pozorom istnieje całkiem spora grupa wyborców, która identyfikuje się z nimi i oczekuje ich realizacji. A zatem są to głosy, które można potencjalnie „zagospodarować”. Kto miałby to zrobić? Oczywiście najwięksi obecnie gracze na naszej scenie politycznej. Takie starania czyni od dawna Prawo i Sprawiedliwość, programowo mające wpisane na partyjne sztandary hasła, które mogłyby być używane przez  dowolną formacje socjaldemokratyczną: troskę o najuboższych i najsłabszych, wyrównywanie szans, czy też wprowadzenie trzeciej stawki podatkowej dla osób najwięcej zarabiających. W obecnej sytuacji część lewicowego elektoratu jest więc pewnie w stanie poprzeć „prawicę socjalną”, zapominając nawet o dawnych postkomunistycznych poddziałach ideologicznych. Podobne gesty wykonuje zresztą także PiS, by przypomnieć choćby słynne słowa Jarosława Kaczyńskiego pod adresem nieżyjącego już Józefa Oleksego nazywanego nie postkomunistą, ale „lewicowym politykiem starszo-średniego pokolenia”.

Z pozyskania głosów lewicowego elektoratu nie rezygnuje również Platforma Obywatelska, adresując swój przekaz głównie do lewicowców obyczajowych. Owo przesuwanie linii programowej w lewą stronę zachodzi w PO od dawna, a rozpoczął je jeszcze Donald Tusk. Gołym okiem widać, że w Platformie doszło do niemal całkowitego zmarginalizowania konserwatywnego skrzydła — jeszcze kilka lat temu liczyło ono kilkudziesięciu posłów, dziś skurczyło się do rozmiarów kilku, może kilkunastu parlamentarzystów. Najlepszym dowodem na to jest niedawne głosowanie w sprawie in vitro, przeciwko któremu opowiedziało się 5-  słownie: pięciu — posłów PO. A następne w kolejności będzie zapewne przeforsowanie legalizacji związków partnerskich, o czym wspomina od dawna premier Ewa Kopacz.

Wyraźne przesunięcie w kierunku lewicy widać także w obsadzie stanowisk państwowych: kiedyś pełnomocnikiem rządu ds. równego traktowania była, kojarzona z konserwatystami, Elżbieta Radziszewska, dziś jest nią jedna z twórczyń gender studies w Polsce prof. Małgorzata Fuszara. A prawdopodobnie zaraz nastąpi kolejna taka zmiana: wszystko wskazuje na to, że umiarkowaną i wyważoną prof. Irenę Lipowicz zastąpi na stanowisku Rzecznika Praw Obywatelskich dr Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, mający opinię lewicowego radykała, zaangażowanego m.in. w batalię na rzecz powszechnej aborcji i legalizacji związków homoseksualnych.

Platforma nie ma zresztą specjalnie innego wyjścia  — musi zwracać  się coraz bardziej w lewą stronę, bo prawicowy elektorat jest w dużej mierze zagospodarowany przez PiS i ruch Pawła Kukiza, który zdaniem politologów wszedł ze swoją ofertą właśnie między dwóch głównych rywali. A skoro już mówimy o Pawle Kukizie, to zapewne i on będzie puszczał perskie oko w kierunku lewicy, szczególnie tej antysystemowej.

W tym kontekście najbardziej realny wydaje się więc w najbliższych latach scenariusz, w którym lewicowcy mogą nie mieć swojej nominalnej reprezentacji parlamentarnej, ale jednocześnie być w tym samym parlamencie całkiem realnie reprezentowani. 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama