Bergoglio w czasach junty

Kim byli ludzie, którzy padali ofiarami terroru? Junta określała ich jako komunistów, lecz w rzeczywistości były to osoby o najróżniejszych poglądach

Pod rządami dyktatury Jorge Bergoglio robił to, co jest powinnością każdego chrześcijanina w czasach próby: na miarę swoich możliwości pomagał prześladowanym i zagrożonym.

Bergoglio w czasach junty

Argentyńscy wojskowi 24 marca 1976 r., pod przewodnictwem gen. Jorge Videli, dokonali zamachu stanu. Rządy junty, jak wszędzie w Ameryce Południowej, oznaczały panowanie przemocy. Właściwie nie była to przemoc jawna. Pozornie wszystko działo się zgodnie z prawem, nie zniesiono nawet konstytucji. Ale jeden po drugim zaczęli znikać ludzie – mężczyźni i kobiety. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało, nikt nie potrafił też wskazać, gdzie przebywają. Wiadomo było tylko jedno: wszyscy desaparecidos – to słowo można przetłumaczyć jako „ci, którzy zaginęli” – byli realnymi lub domniemanymi przeciwnikami reżimu. Świadomość nieokreślonej otchłani, wsysającej w ciszy kolejnych bliższych i dalszych znajomych, przerażała Argentyńczyków skuteczniej od wieści o jakimś krwawym, lecz znanym z nazwy i miejsca obozie czy więzieniu. To był diabelski system.

Ofiary terroru

Ludzie, wymieniając między sobą informacje, dopiero z czasem zaczęli orientować się w skali tego zjawiska. Gdy w 1983 r. reżim upadł, rządowa komisja ustaliła liczbę desaparecidos na 8 900 osób, niebawem jednak organizacje obrony praw człowieka podwyższyły tę, i tak budzącą grozę kwotę – do 30 tys. Przynajmniej tylu, bo nigdy już nie dowiemy się, ile dokładnie osób „zaginęło”. Do tej liczby należy dodać 19 tys. osób zastrzelonych na ulicy przez „nieznanych sprawców”, 500 dzieci, odebranych skazanym na śmierć i oddanych do adopcji zwolennikom dyktatury, wreszcie 2 mln uchodźców, którzy z powodów politycznych opuścili Argentynę.

Kim byli ludzie, którzy padali ofiarami terroru? Junta określała ich jako komunistów, lecz w rzeczywistości były to osoby o najróżniejszych poglądach. Łączyła ich krytyka nierówności społecznych oraz poczucie solidarności z ubogimi. Już to w oczach umundurowanych władców Argentyny robiło z nich groźnych wywrotowców. W większości pochodzili z kręgów intelektualnych: na listy zaginionych trafiły nazwiska wykładowców, studentów, artystów. Wielu z nich swoje motywacje do wołania o społeczną sprawiedliwość czerpało z Ewangelii. To również należy do południowoamerykańskiej specyfiki.

Schronienie w seminarium

W tym czasie obecny papież Franciszek był prowincjałem zakonu jezuitów w Argentynie. Na tym wysokim stanowisku kościelnym Jorge Bergoglio robił to, co jest powinnością każdego chrześcijanina w czasach próby: na miarę swoich możliwości pomagał prześladowanym i zagrożonym. Podległe sobie Colegio Maximo, wielkie seminarium jezuickie położone na peryferiach Buenos Aires, uczynił schroniskiem dla uciekinierów. Byli wśród nich księża i świeccy, katolicy, niekatolicy i osoby niewierzące – ojciec Bergoglio nie pytał nikogo o poglądy, gdy w grę wchodziło ratowanie człowieka. Uciekinierów dostarczał do seminaryjnego azylu osobiście, przewożąc ich własnym samochodem z różnych części wielkiego miasta lub jego okolic. Z trefnym ładunkiem wielokrotnie mijał wojskowe posterunki kontrolne. Bergoglio ryzykował nie tylko reputacją, ale i osobistym bezpieczeństwem: reżim nie pobłażał ludziom w sutannach.

Na miejscu ocaleńcy udawali rekolekcjonistów. Colegio Maximo jest naprawdę wielkie, więc ci szczególni podopieczni Bergoglia mogli, nie rzucając się w oczy, żyć tutaj nie niepokojeni przez nikogo. Ale uciekinierów przybywało, trzeba więc było myśleć o wyprowadzeniu ich poza granice Argentyny. Prowincjał wykazywał się pod tym względem dużą pomysłowością, ale też nieustannym oddaniem. Swoich „gości” osobiście odwoził na lotnisko i czekał, aż samolot wzniesie się w górę. Dopiero wtedy, uspokojony, wracał do siebie.

Była to gra o wysoką stawkę. Jorge Bergoglio, „posłany jak owca między wilki”, musiał być „roztropnym jak wąż i nieskazitelnym jak gołąb” (Mt 10, 16). By skutecznie pomagać zagrożonym, musiał udawać lojalność wobec władzy. Dzięki temu niejeden raz interweniował w sprawie ratowania ludzi – tam, gdzie kto inny nie miałby dostępu. Udało mu się nawet dostać przed oblicze gen. Videli. W tym celu Bergoglio umówił się z osobistym kapelanem dyktatora, by ten dyplomatycznie „zachorował”. „Chory” kapelan przysyłał do willi gen. Videli swojego „zastępcę”, czyli właśnie Jorge Bergoglia. Podczas takich spotkań ojciec prowincjał niejeden raz musiał ściskać dłoń ludziom, o których wiedział, że mają krew na rękach. Jednemu ze współpracowników zwierzył się, że po podobnych rozmowach zdarza mu się wymiotować. Ale gdy było trzeba, potrafił też być hardy. Admirałowi Emilio Masserze, drugiemu po Videli argentyńskiemu wielkorządcy, u którego interweniował w sprawie dwóch uwięzionych jezuitów, rzucił w twarz: „Panie Massera, ja chcę ich żywych!”.

Dwa oblicza heroizmu

Enrique Angelelli, biskup diecezji La Rioja na północy kraju, w odróżnieniu od Bergoglia otwarcie zapowiadał, że „nie uściśnie dłoni tych, którzy uciskają swój lud”. Kilka miesięcy po przewrocie wracał do miasta z miejsca, w którym odebrał dokumenty wskazujące na udział wojskowych w zabójstwach księży. Okolica jest górzysta, na jednym z zakrętów z jego samochodem znienacka zrównało się auto, które zepchnęło w przepaść maszynę biskupa. Angelelli zginął na miejscu. Kompromitujące juntę dokumenty oczywiście przepadły.

Po wyborze Bergoglia na papieża niektóre media spekulowały na temat rzekomej winy byłego prowincjała, przeciwstawiając jego postawę postawie takich ludzi jak biskup Angelelli. To jednak przeciwstawienie fałszywe, podyktowane chęcią sensacji, o ile nawet nie złą wolą. Zarówno Angelelli, jak i Bergoglio dali w tamtych trudnych czasach świadectwo heroizmu, człowieczeństwa i chrześcijaństwa – każdy na swój sposób. Nie ma jednego modelu bohatera.

Angelelli zdążył jeszcze przed śmiercią przekazać do Colegio Maximo trzech najbardziej zagrożonych księży ze swojej diecezji. Polecając im wyjazd do Buenos Aires, biskup powiedział, że wysyła ich na studia. Nieświadomi niczego księża, dotarłszy do celu, nie wiedzieli nawet, że w osobie Bergoglia wita ich wybawca.

Włoski dziennikarz śledczy Nello Scavo ustalił z całą pewnością, że prowincjał Jorge Bergoglio uratował w czasach dyktatury co najmniej sto osób (polskie tłumaczenie Listy Bergoglio właśnie ukazało się nakładem Wydawnictwa Jedność). Ta „lista” na pewno jest dłuższa, jednak jej definitywne ustalenie raczej nie będzie możliwe. Sam papież nigdy się tamtymi sprawami nie chwalił, zresztą nie mógł spamiętać wszystkich ocalonych. Także oni raczej niechętnie zabierają głos, nie chcąc być posądzonymi o koniunkturalizm. Być może dopiero teraz na jaw wypłyną nowe fakty: 25 października tego roku zapowiedziano otwarcie kościelnych archiwów w Argentynie i Watykanie – w sprawach dotyczących dyktatury i desaparecidos.

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama