Zabójstwo mitu

Trzeba mieć własne wartości, aby móc tolerować inne...

Theo van Gogh był niegdyś najczulszym bratem i opiekunem wielkiego malarza Vincenta van Gogha. Potomek i imiennik Theo, bardzo kontrowersyjny reżyser filmowy, stał się powodem największej w Europie dyskusji o micie wielokulturowości.

Zaczęło się od krótkiego filmu dokumentalnego nakręconego przez van Gogha i opisującego losy kobiet w islamskich gettach Holandii. Film „Poddanie" van Gogh zrealizował na dodatek we współpracy z Ajan Hirsi Ali, deputowaną do holenderskiego parlamentu, która jest emigrantką z Somalii. Jest ona też autorką wstrząsającej książki opisującej koszmar życia kobiety w prymitywnej społeczności afrykańsko-islamskiej. Pani Hirsi Ali poświęciła się niesłychanie emocjonalnej walce o prawa kobiet w świecie muzułmańskim, co skutkuje między innymi tym, że nie może ruszyć się na krok bez policyjnej ochrony. Theo van Gogh o takiej ochronie nie myślał i w parę dni po emisji filmu został brutalnie zamordowany. Zabójca Mohammed Bouyeri najpierw postrzelił reżysera, a potem dopędził rannego i zakłuł nożem, na zakończenie podrzynając mu gardło i przybijając do ciała kilkustronicowy list, w którym zapowiada świętą wojnę ze wszystkimi bluźniercami.

Okrutny opis mógłby wskazywać na wariata. Tak jednak nie było. Wprawdzie władze holenderskie uspokajają, że większość niderlandzkich muzułmanów nie popiera Bouyeriego, ale co najmniej kilkadziesiąt tysięcy z nich jest zwolennikami radykalnego odłamu islamu, szczerze nienawidząc przybranej ojczyzny. A reszta? Mówiąc szczerze, powątpiewam, czy gdyby dano im wybór pomiędzy okrutnymi współplemieńcami a społeczeństwem europejskim, zastanawialiby się długo nad wybraniem swoich.

Koniec pseudotolerancji

Theo van Gogh był człowiekiem o niewyparzonym języku i niekiedy bardzo kontrowersyjnych poglądach obyczajowych. Po zamordowanym dwa lata temu Pimie Fortuynie jest jednak już drugą osobą publiczną, zamordowaną w Holandii z powodu poglądów na kwestie religijne i polityczne. A to każe się zastanowić nad tym, co dzieje się z Europą. Co ważniejsze, po śmierci van Gogha doszło do rozruchów na niespotykaną wcześniej skalę. Młodzi Holendrzy zdewastowali kilka meczetów, w odpowiedzi ich islamscy sąsiedzi zaczęli atakować kościoły. Kompletnie zlaicyzowana Holandia stała się oto obszarem zaczątków wojny religijnej. Objawy tego zagrożenia można było zauważyć od co najmniej kilku lat. Holandia deklarowała zawsze ogromną tolerancję i otwartość na imigrację, szczególnie ze swoich dawnych kolonii. Muzułmańscy mieszkańcy Indonezji i Malezji nie najgorzej integrowali się ze społecznością miejscową. Holendrzy ogłosili wręcz, że ich kraj jest modelowym przykładem wielokulturowości, będącej w końcu marzeniem europejskiej lewicy i liberałów. Nie zniechęcały ich nawet zamachy terrorystyczne związane z walką o niepodległość Timoru Wschodniego. Ale socjologowie już od początku lat dziewięćdziesiątych wróżyli koniec - i to smutny - etnicznego eksperymentu. Okazało się, że ludność muzułmańska, której było już ponad milion, to w znacznej części klienci systemu opieki społecznej, nastawieni roszczeniowo i niechętnie do systemu wartości wyznawanego przez Holendrów. Wraz ze wzrostem imigracji muzułmanie zaczęli grupować się w getta obejmujące konkretne dzielnic holenderskich miast. Tam budowali swoje meczety, tam kultywowali swój styl życia, tam wreszcie zaczął rodzić się islamski terroryzm, częściowo przynajmniej powiązany z Al-Kaidą. Obserwując oczywistą klęskę polityki asymilacji obywatelskiej imigrantów, władze holenderskie nie bardzo potrafiły sobie poradzić z nową sytuacją. A normalni Holendrzy szybko zaczęli mieć dość swoich gości i sąsiadów. W sondażach, od co najmniej dziesięciu lat, ponad połowa obywateli sztandarowo tolerancyjnej Holandii deklaruje niechęć do obywateli pochodzenia muzułmańskiego, a już 2/3 Holendrów nie zgadza się na budowanie meczetów. Na fali wrogości wobec muzułmanów wyrosła siła populistycznego ruchu Pima Fortuyna, który wybił się do roli czwartej siły politycznej Holandii.

Zakłamana wielokulturowość

Holandia, kraj legalnych narkotyków, eutanazji i tzw. małżeństw homoseksualnych, kraj słynący z tego, że nikt tam nie zasłaniał firanek w domach, nagle stała się nietolerancyjna dla muzułmanów. Nie, wcale nie nagle. Posunięta do granic absurdu tolerancja wynikała ze swego rodzaju protestanckiej solidności tego społeczeństwa. W granicach prywatności można było robić wszystko, co nie szkodzi bezpośrednio innym. Ale niezasłonięte okna nie wzięły się z niczego. Miały dowodzić, iż Holender nie ma nic do ukrycia przed swoimi sąsiadami. Kiedy pojawili się imigranci, zamknięci w gettach i zasłaniający twarze swoich kobiet, o domach nie wspominając, cała konstrukcja została zburzona.

Ostatnie wydarzenia w Holandii burzą jednak coś więcej. Burzą wypieszczony przez socjalistów i liberałów mit społeczeństwa wielokulturowego. Nie tak dawno polscy lewacy ze środowiska „Krytyki Politycznej" z zapałem głosili koniec narodu jako podmiotu politycznego Europy. Mniej konsekwentnie, ale marzyli o tym nasi euroentuzjaści, licząc, że narodzi się jakiś „naród europejski", bezwyznaniowy, permisywny i nie odwołujący się do tradycji dalszej niż jakobińskie wizje rewolucji francuskiej. Nie miał być ważny w takim pseudonarodzie kolor skóry, wyznawana religia i poglądy, wszystkim miała rządzić tolerancja. Skądinąd przeróżni intelektualiści wyznający ów mit wielokulturowości zapominali znaczenia słowa „tolerancja". Tolerować nie znaczy bowiem afirmować. Mogę w imię kultury tolerować, że mój sąsiad ma nieumyte włosy, co nie znaczy wcale, że własnemu dziecku zacznę tłumaczyć, iżby nie myło głowy częściej niż raz na miesiąc. Tolerancja to po prostu zgoda większości na swobodną manifestację odmienności, ale już nie uznanie jej za normę. Tymczasem tolerancja będąca religią współczesnej lewicy to właśnie uznanie odmienności za normę. A to już wcale nie jest tolerancja, tylko głupota. Tak jak manifestacją tej niby-tolerancji stała się Konstytucja Europejska, podpisana niedawno w Rzymie. Jest bowiem kłamstwem, że naszym literackim dziedzictwem na równi są afrykańskie piosenki wystukiwane w rytm tam-tamów, dzieła Konfucjusza i pisma św. Tomasza. Nasze poczucie piękna wywodzić zaś ma się wedle apostołów wielokulturowości w takim samym stopniu ze struganek australijskich Aborygenów, jak i ze średniowiecznych katedr. Absurd, powiecie państwo? No to byście nie zaliczyli studiów na Sorbonie i dziesiątkach innych zachodnich uniwersytetów.

Widmo nad Europą

Smutne, że dopiero uliczne demonstracje i masowe wrzucanie świńskich łbów do meczetów w Holandii kazało podjąć europejskim politykom debatę o podziałach, jakie występują na naszym kontynencie. Szaleństwo odcinania się od narodowych i cywilizacyjnych korzeni, jakie owładnęło Europą ostatnich dziesięcioleci zaczyna się cofać. Oby nie cofnęło się ku drugiej skrajności, jaką jest brutalny egoizm narodowy i ksenofobia, bo taką lekcję w najnowszej historii naszego kontynentu już raz odrabialiśmy. Berlin lat dwudziestych był stolicą sztuki, ale i wszelkiego zepsucia i braku jakichkolwiek wartości. Po kilku latach normalni Niemcy masowo zagłosowali na Adolfa Hitlera, bo ten wydawał im się odtrutką na nadmiar „tolerancji". Dzisiaj obserwujemy w Europie nie tylko bezczelność imigrantów arabskich czy indonezyjskich, żądających usuwania krzyży ze szkół w imię tolerancji. Obserwujemy, jak coraz więcej głosów zbierają ludzie Le Pena we Francji, Fortuyna w Holandii, Heidera w Austrii czy neofaszyści w Niemczech. To nie są głosy szaleńców, to częstokroć głosy ludzi mających dosyć bezideowości i absurdalnego permisywizmu. Zabójstwo Theo van Gogha, a właściwie społeczna reakcja po nim, są czasem porównywane do szoku, jaki przeżyła Ameryka po zamachach z 11 września. Oby efekt był podobny. Bo Ameryka po ataku terrorystów powróciła do tradycyjnych wartości, przypomniała sobie o patriotyzmie i potrzebie obrony wolności. Jeśli taki będzie efekt wydarzeń holenderskich, to dobrze. Bo najgorszą przysługą, jaką można oddać dialogowi między chrześcijaństwem a islamem jest powiedzenie, że między tymi religiami nie ma różnic i obie są świetne (a tak robiono w Europie). Bo po co wtedy dialog. Wielokulturowość uciekająca od wartościowania i będąca próbą stworzenia tygla, do którego wrzuca się tak wartości, jak antywartości, straszliwie zaszkodziła prawdziwemu i trudnemu dialogowi. Była wręcz tchórzliwą ucieczką od niego. Prawdziwa wielokulturowość to efekt twardego dialogu różnych kultur i różnych cywilizacji. Taki dialog jest współczesnemu światu potrzebny. Jak dotąd jednak prowadził go jeden stary człowiek z Watykanu, zdolny do wizyt w meczecie i synagodze, ale jasno broniący własnych wartości i własnej wizji świata. Naśladowanie Go jest trudne, ale lepszej drogi nikt nie wymyślił. Może śmierć potomka jednego z największych malarzy naszego kręgu kulturowego, śmierć dramatycznie bezsensowna, uświadomi ludziom Zachodu, czym jest tolerancja. A przede wszystkim, że trzeba mieć własne wartości, aby móc tolerować inne.

JERZY MAREK NOWAKOWSKI

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama