Wiem, że dzięki staraniom Bóg mi wybaczył, a w moim sercu zagościł pokój. Chrystus uratował mi życie
"Tryby" nr 8/2011
„Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj” – słowa z Listu do Rzymian są ciągle aktualne a nabierają szczególnego znaczenia w rozmowie z Gepardem. Piotr Stępniak – bo o nim mowa – to były zatwardziały kryminalista. Przesiedział w więzieniach prawie 24 lata m.in. za handel bronią, udział w zorganizowanej grupie przestępczej i rozboje. Dzisiaj jeździ po Polsce i pokazuje, że można żyć inaczej, a miłość do Boga potrafi zmienić każdego.
Czy dzisiaj ktokolwiek mówi do Pana „Gepard”?
– Na szczęście to się już nie zdarza. Ze starym światem nie mam żadnego kontaktu, a osoby które pozostały w gronie znajomych z tamtego czasu zwracają się do mnie po imieniu.
Czym różni się „ Gepard” od Piotra Stępniaka, z którym rozmawiam?
– To dwie różne osoby i nie można ich porównać. Kiedyś byłem bardzo zły, żyłem po ciemnej stronie. Ale to się zmieniło. Dziś jestem całkowicie innym człowiekiem – lepszym człowiekiem. A najważniejsze co mnie oddziela i różni od „Geparda”, to miłość do Jezusa, wiara, że dzięki Niemu potrafię odróżnić to, co jest dobre od tego, co potrafi przynieść ból.
Zaczął Pan kraść w szkole z głodu. Czy usprawiedliwiał Pan przed sobą inne przestępstwa: napady, rozboje, handel bronią?
– Nigdy nie miałem skrupułów. W tamtym okresie wydawało mi się, że każdy tak robi. Dla mnie było to spełnienie marzeń i sposób na życie. Usprawiedliwiałem się przed sobą i tłumaczyłem, że to przez odrzucenie, brak pomocy od ludzi. Mogłem liczyć tylko na siebie. Gdy kradłem, uważałem, że to mi się należy. Bo dlaczego ktoś ma mieć a ja nie?
A czy Pan został kiedykolwiek okradziony?
– Tak. W stanie wojennym w 1983 r. Stałem w kolejce do kasy, a pieniądze miałem włożone do kieszeni marynarki i ktoś mi je stamtąd wyciągnął. Kiedy przyszła kolej na mnie zorientowałem się, że nie mam portfela. Moja reakcja była zaskakująca, zacząłem się śmiać. Jak to możliwe, że stałem się ofiarą złodzieja? Człowiek wychowany na ulicy i znający wszystkie sztuczki. To było nie do pomyślenia.
Ma Pan żonę, dzieci. Jakich błędów nigdy nie popełniłby Pan jako rodzic?
– Przede wszystkim nie unikałbym rozmów z dziećmi. Nie robiłbym rzeczy, które mogłyby rzutować na mój autorytet jako rodzica. Teraz zrozumiałem, że rodzic musi rozmawiać z dziećmi, musi być z nimi. Razem muszą przeżywać problemy, kłopoty, troski. Wychowanie będzie nieskuteczne, jeżeli matka i ojciec nie będą autorytetami dla swoich pociech. Dzieci zaczną szukać go gdzie indziej. Pójdą na ulicę a to pierwszy krok w stronę zła.
Gdyby mógł Pan cofnąć czas, co by Pan „odkręcił” w swoim życiu?
– Chciałbym, aby w moim domu nie pojawił się alkohol, bo wtedy kłamstwo nie zapukałoby do naszych drzwi. Ojciec nie musiałby odchodzić od nas i zostać alkoholikiem a mama alkoholiczką. Wszystko zaczęło się od tłumaczenia, że wódka nie jest zła. A tak naprawdę to był moment…
Mówi Pan w swoich wywiadach bardzo dużo o alkoholu, że to on jest źródłem wielkiego zła. Czy nie jest to jednak duże uproszczenie?
– Absolutnie. Dlaczego więc w Polsce są rozbite rodziny, tysiące samotnych matek, dzieci w domach dziecka? Większość ludzi w więzieniach ląduje tam z powodu alkoholu i narkotyków. Nie alkoholików, tylko z powodu alkoholu. Picie to zdradziecka pułapka, bo nie wiesz, jaki masz organizm i na ile możesz sobie pozwolić, granica jest niewidoczna i zamazana. Pół kroku za daleko i spadasz, a gdy nie otrzymasz pomocnej ręki – osiągasz dno. A wrócić wcale nie jest tak łatwo.
Dlaczego więc nie można oskarżyć człowieka? Przecież to on decyduje ile i kiedy pije?
– Nie mogę obwiniać człowieka, który jest okłamywany. Skoro słyszy wokół siebie „wypij, nic ci nie będzie, to tylko jeden kieliszek”, to po jakimś czasie sam sobie to powtarza, żeby się usprawiedliwić. Gdy raz się zacznie, nie jest łatwo przestać. Podobnie było ze mną kiedy kradłem – chciałem z tym skończyć, ale nie potrafiłem. Aby zmienić całe swoje życie trzeba być naprawdę odważnym i otrzymać pomoc – bez tego nic się nie uda.
Przesiedział Pan w więzieniu 24 lata. Czy życie za kratkami nauczyło Pana czegoś pożytecznego?
– Samych złych rzeczy. Za murami więzienia, nawet gdy skazani chodzili do kościoła, to tylko po to, aby wyrwać się z celi. Wyjście poza tych kilka metrów kwadratowych to dla nich namiastka wolności. Nie spotkałem tam ludzi szczerych – wszystko odbywało się automatycznie. Prawdę powiedziawszy więźniowie sami nie wierzą w to, co robią. Tak wygląda rzeczywistość.
Twierdzi Pan, że więzienie jako kara i sposób resocjalizacji nie istnieje.
– Powiem więcej, więzienie potęguje demoralizację. Jeżeli ludzie w swoich celach mają telewizory, PlayStation, komputery i wiele innych „udogodnień”, to po co maja się zmieniać? Człowiek w więzieniu powinien poczuć konsekwencje swojego czynu i mieć możliwość zastanowienia się nad swoim życiem, w przeciwnym razie nigdy się nie zmieni. Najgorszym błędem jaki popełniono w systemie, było pozbawienie ludzi pracy. Obecnie więźniowie zamiast zajmować się nawet sprzątaniem, siedzą i oglądają telewizję po kilkanaście godzin, a to nie ma najmniejszego sensu.
W jaki sposób zorganizować resocjalizację w polskim więziennictwie, żeby było więcej takich osób jak Pan?
– Przede wszystkim należy porozdzielać więźniów. Nie można umieszczać w jednej celi człowieka, który siedzi, bo spowodował wypadek samochodowy z pospolitymi kryminalistami, a to jest obecnie największy błąd. Po kilku miesiącach takiego pobytu i wysłuchiwaniu opowiadań kolegów staje się podobny do nich. Bo zło jest jak choroba – łatwo jest się nim zarazić. Kolejną bolączką jest brak wychowawców. Aktualnie w Polsce na jednego przypada ponad setka skazanych, więc nie ma on fizycznie możliwości oddziaływać lub nawet dłużej z nimi porozmawiać.
Ma Pan na twarzy wiele blizn po próbach samobójczych. Czy odebranie sobie życia to poddanie się?
– Chyba tak. W pewnej chwili człowiek rezygnuje, poddaje się, bo już nie daje rady. Jest taki okres, że wszystko wydaje się zbyt ciężkie do udźwignięcia, problemy które narastają stwarzają wrażenie drogi bez wyjścia.
Wszystkie te zdarzenia miały miejsce po tym, jak usłyszał Pan od lekarza diagnozę – nowotwór złośliwy. Co po takiej wiadomości zostało z tego twardego człowieka?
– Skończyło się dla mnie wszystko. Przecież przez całe życie decydowałem o wszystkim sam i nie wyobrażałem sobie, że teraz mogłoby być inaczej – to ja miałem zadecydować kiedy odejdę a nie lekarz czy choroba, bo jak taki facet może zostać pokonany przez raka?
Opowiadał Pan straszną historię – kiedy był Pan w więzieniu, kolega zamordował Pana mamę. W jaki sposób można wybaczyć tak okropną zbrodnię?
– Nie jest łatwo wybaczyć komuś coś takiego, w dodatku to był przecież mój przyjaciel. Długo się przygotowywałem, rozmawiałem z Bogiem, czytałem Pismo Święte. Ale czy mógłbym postąpić inaczej, skoro w pacierzu wypowiadam słowa „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”?
Mieliśmy niedawno święto zmarłych. Czy wspomina Pan ludzi, którym wyrządził krzywdę, a którzy już odeszli?
– Codziennie myślę o ludziach skrzywdzonych i cierpiących z mojego powodu. Modlę się za tych, do których nie dotarła jeszcze moja prośba o wybaczenie i nie widzieli mojej zmiany. Zdaję sobie sprawę, że wszystkich nieszczęść nie naprawię. Jednak wiem, że dzięki staraniom Bóg mi wybaczył, a w moim sercu zagościł pokój. I to jest najważniejsze – Chrystus uratował mi życie.
Dziękuję za rozmowę.
opr. aś/aś