Piękny szmugiel. Jubileusz Jerzego Pomianowskiego

Profesor Jerzy Pomianowski skończył 90 lat


Adam Pomorski

Piękny szmugiel. Jubileusz Jerzego Pomianowskiego

Profesor Jerzy Pomianowski skończył 90 lat. „Od zawsze był antysowieckim rusofilem — pisał niedawno Adam Michnik — kochał kulturę rosyjską i nie cierpiał sowieckiego despotyzmu. Dla kultury polskiej zrobił tyle dobrego, że jego dokonaniami można by obdarować pułk wojska — i jeszcze sporo pozostanie”.

Ad multom annos Panie Profesorze!

Wskrzeszenie Polski Niepodległej w roku 1918 wśród nowych zjawisk kulturalnych zrodziło też szczególny, żywy niemal do końca stulecia fenomen w literackich stosunkach polsko-rosyjskich: pokolenia translatorskie z odrębnym światopoglądem i stylem. Było to zjawisko swoiste tylko w domenie przekładów z rosyjskiego. Tego rodzaju generacyjne podziały i procesy nie są istotne dla polskiej recepcji literatury niemieckojęzycznej (a był to urzędowy język dwóch pozostałych mocarstw zaborczych), dla tłumaczeń z francuskiego lub angielskiego (pod koniec XX wieku zarysował się tu raczej podział epok i formacji artystycznych), a wreszcie dla przekładów z mniejszych języków europejskich.

Nietrudno rozpoznać wspólnotę pokoleniową tłumaczy rusycystów w grupie rówieśniczej debiutujących u progu niepodległości eks-legionistów, skamandrytów i futurystów; wśród poetów, którzy tłumaczenie z rosyjskiego podjęli w latach trzydziestych, podczas wojny lub w latach tuż powojennych (ci ostatni w kręgu „Kuźnicy”); w skazanej na podwójny debiut (w latach stalinowskich i po Październiku) generacji „pryszczatych”. Zawsze jednak obok tych formacji kilku wybitnych tłumaczy działało niezależnie, kierując się własnym smakiem, świadomością i wiedzą, i nie wiążąc się normami pokolenia. Do takich właśnie translatorskich indywidualności od początku należy Jerzy Pomianowski.

Urodził się w roku 1921 w Łodzi. Oddziaływanie jej wielonarodowego środowiska uznać trzeba za pierwszy czynnik kształtujący wrażliwość literacką dzisiejszego dziewięćdziesięciolatka. Mieszanka etniczna Polaków, Żydów, Rosjan, Niemców, Czechów, ściągniętych do pracy w fabrykach włókienniczych, wydała niejednego pisarza i tłumacza. By daleko nie szukać: Julian Tuwim, wykształcony tu w rosyjskim gimnazjum syn żydowskiej rodziny, stał się jednym z największych poetów polskich i zarazem tłumaczy literatury rosyjskiej. Absolwent gimnazjum polskiego, łódzki Czech Karl Dedecius (ex Dedeček), wyrósł na najwybitniejszego niemieckiego tłumacza literatury polskiej.

Dodatkowym czynnikiem było żydowskie pochodzenie — Pomianowski wywodzi się z zacnej inteligenckiej rodziny Birnbaumów o wielorakich tradycjach artystycznych. Po 1918 roku, kiedy wobec rozpadu zaborczych imperiów realny kształt przybrały ambicje niepodległościowe ich poszczególnych narodów, pozostali po różnych stronach granic nowo powstałych państw żydowscy inteligenci — poligloci i erudyci — byli predestynowani do roli tłumaczy i pośredników między kulturami narodowymi. Dodajmy do tego oddziaływanie wspaniałego łódzkiego środka żydowskiej sztuki i kultury nowoczesnej. A wreszcie — rodzinna tradycja stryja, Mieczysława Birnbauma (pseudonim literacki: Binom), zaufanego oficera Piłsudskiego, publicysty i tłumacza literatury rosyjskiej, w tym Babla i Zamiatina. Translatorskie dzieło życia Pomianowskiego, jakim są przekłady Babla, wynikło z dziedzictwa zamordowanego w Katyniu Binoma.

Do rodzinnych tradycji należy też instynkt teatralny Pomianowskiego. Ktokolwiek zetknął się z pisarzem, wie, że to par excellence człowiek teatru, z wyrobionym odruchem sytuacyjnej inscenizacji, gry aktorskiej i ekspresyjnego podkreślenia wypowiadanej kwestii. Nie nabył przecież tych cech podczas wojny w donbaskiej kopalni węgla ani w tadżyckim Stalinabadzie. Trudno nie wspomnieć o rodzinnej edukacji niemal w światłach rampy: dwie ciotki — znakomite śpiewaczki, trzecia — aktorka, do tego jeszcze wśród powinowatych — Wincenty Drabik, jeden z najwybitniejszych scenografów w dziejach nowoczesnego polskiego teatru.

Nic dziwnego, że po zarzuceniu kariery korespondenta prasowego i lekarza Pomianowski mógł podjąć pracę krytyka teatralnego — współpracownika „Świata” i „Dialogu”, szefa działu teatralnego „Nowej Kultury” (1950—1959), kierownika literackiego Teatru Narodowego za dyrekcji Wilama Horzycy (1959—1961) i Zespołu Filmowego Syrena (1961—1968), zlikwidowanego bezpośrednio po Marcu. Do heroicznej legendy krytyki teatralnej Pomianowskiego przeszła jego entuzjastyczna recenzja z warszawskich występów Berliner Ensemble Brechta, wysłanego przez NRD-owskich stalinistów do bratniej Polski w celu poddania teatru ideowo słusznej dintojrze.

Teatralność (w dobrym sensie) kumuluje się też w przekładach Pomianowskiego. Może sam tłumacz, zestawiając swoje przekłady poetyckie w tomiku Kontrabanda, nie uprzytamniał sobie, że niemal wszystkie zawarte tu wiersze mają charakter monologu. Odstępstwo od tej reguły stanowi tylko kilka tekstów bardzo silnie — do granic aktorstwa rodzajowego — nacechowanych stylistycznie: czy to współczesne satyryczne imitacje bajek apologicznych, czy kryminalny eposik z przedmieścia. Patetyczny gest teatralny sprzymierza się z komizmem nie tylko w XIX-wiecznej balladzie Aleksego Tołstoja:

W pierś Delarue raz pewien oczajdusza

wbił ostry nóż.

A Delarue uchylił kapelusza

— i już.

Teatralność w splocie z humorem pobrzmiewa jak w powyższym cytacie facecją. Nie dziwi to u tłumacza, który na gruncie towarzyskim potrafił rozprawiać o tym, jak to on (maturzysta rocznik 1938) przed wojną „z księciem Radziwiłłem strzelał z siodła szaraki”. Dla wyjaśnienia: nie z Radziwiłłem Panie Kochanku, ale z senatorem BBWR, sympatykiem Ozonu, panem na Ołyce i Nieborowie. Ta Münchhausenowska poetyka łączy się z wyczuciem już to absurdalnego, już to łotrzykowskiego komizmu: u Klabunda i Kästnera (kabaretowych poetów z Niemiec weimarskich), u Roberta Burnsa, u współczesnej wspomnianym Niemcom i podobnej w tonie Rosjanki Wiery Inber czy też w Pieśni o żonie, tragicznej fantasmagorii przedwcześnie zmarłego Anatola Sysa (1959—2005) — nadziei współczesnej poezji białoruskiej:

U Moskala w ręce szabla krzywa,

koński ogon mu po grzbiecie spływa,

jak u Batu-chana oczyska

i klacz zgrzana — moja ojczyzna.

(...)

A jak biłem, to pytałem: czy to mało

obcych gachów tu przede mną z tobą spało?

 

— Ja z Moskalem spałam, z Lachem spałam,

na katowskim pieńku pościel słałam,

spałam z twoim ojcem, Litwinem,

dzisiaj z tobą sypiam, z moim synem.

 

Przejrzyj ty się lepiej w leśnej rzece.

Toż i ty masz koński chwost na grzbiecie.

Toż i ty masz tatarskie oczyska.

Chyba widzisz, z kim spała ojczyzna.

Ciekawe, że to Pomianowski pierwszy umiał tak trafnie wprząc pogłos pikarejskiej poetyki (pogłos podsłuchany przez tłumaczonych rosyjskich modernistów u francuskich poètes maudits) w balladową tonację wczesnego wiersza Achmatowej:

Tygodniami tu z nikim dwóch słów nie zamienię,

Przesiaduję na brzegu kamieniem,

Bo to ulga, że gorycz ta sama jest prawie

W bryzgach fal i we łzach, co je dławię.

Były zimy i wiosny bywały, a jednak

W pamięć wrosła mi tylko ta jedna...

Nikt wcześniej nie szukał u Achmatowej takiej nuty. Nowe jest też brzmienie Mandelsztama — odległe echo Rimbauda (jak i w zakończeniu wsławionej przez Ewę Demarczyk w przekładzie Pomianowskiego Cyganki):

Już gwiazdy ostatniej ukłucie bez bólu zagasło,

Poranek o szyby zatłucze się szarą jaskółką,

I dzień opieszały, jak wół przebudzony przy jasłach,

Już wstaje ze ściółki zmierzwionych po nocy zaułków.

Swobodny, szeroki obrót mowy, ekspresyjny efekt bierze górę nad precyzją szczegółu. Tam gdzie jest to efekt satyryczny czy po prostu komiczny, domyślać się można tradycji Jarmarku rymów Tuwima i jego techniki przekładu, tam jednak gdzie głębia głosu jest inna, wzniosłość wynika z prostoty i przesłania niedokładności słownikowe:

Wiek jak brytan wilkowi do gardła mi skacze,

Lecz ja wilkiem nie jestem, nie jestem.

Jak się czapkę pcha w rękaw, tak pchnij mnie już raczej

W duszny kożuch Syberii leśnej.

Byle tchórza nie widzieć i brudu nie widzieć

Ani kołem łamanych kości,

Niech z dna nocy polarnej błękitny lis wyjdzie,

Niech mi zalśni w mroźnej piękności...

Nie ma żadnego znaczenia, że w oryginale to nie „brytan”, nie „kożuch” i nie „tchórz”, lecz cerkiewnosłowiańskie „trzęsienie ziemi” (trus). Czy ten lis jest aby „błękitny”, też można by się zastanawiać — tylko po co? Po to żeby zepsuć ten piękny polski wiersz?

Zdarzają się też jednak w tych przekładach niepożądane skutki uboczne poetyki facecji, skądinąd, jako się rzekło, naturalnej u tłumacza o tak wielkim poczuciu humoru i instynkcie teatru. Na gruncie biblijnej — żydowskiej i cerkiewnosłowiańskiej — wzniosłości Pomianowski czuje się mniej pewnie niż w romansie łotrzykowskim: widać to w przekładach Babla, widać w sztukach Szwarca, podobnie jest też w wierszach. U Babla trudność w bandyckich opowieściach z Odessy stwarzał brak społecznego odpowiednika stylu językowego tamtejszych Żydów — już za caratu wolnych, nieskrępowanych stanowymi ani antysemickimi ograniczeniami. Tłumacz wybrnął z tej trudności z niezrównaną werwą, uciekając się do świetnie w żydowskiej polszczyźnie rozwiniętej stylistyki szmoncesu — też przecież odwołującego się do dawnych pikarejskich wzorów. Przydał się słuch językowy, wyćwiczony w wielonarodowej Łodzi i przedwojennej Warszawie.

Nie tak już wyrazista jest biblijna stylistyka przekładu pewnych partii Armii Konnej. Pomianowski i tu, i w innych przekładach nieraz podpiera się w takich momentach archaizacją — ale polską, ba, sarmacką. Kiedy Iskanderowskiego kpiarskiego „kozłotura” przerabia na swojskiego herbowego „Półkozica” — efekt jest wspaniały. Kiedy u Sołżenicyna „starszynę” i dorobionego mu przez ludowy koncept „mładszynę” zastępuje znanymi z literatury polskiej „majorem” i „minorem” — inteligencki rejestr nie współgra z kontekstem. Gorzej jednak, gdy koturnowy przekład przekreśla wzniosłą prostotę slawizowanego oryginału Mandelsztama: „wolności zmierzch uczcijmy pieniem bratnim”, „brzemienia przemożnego sławę głośmy”, „skrzypliwy obrót rudla”. Wielkość tłumacza ukazuje się nie w tych stylizacjach, ale w Mandelsztamowskiej piosence, prostą nutą i ludzką miarą zaiste górującej nad nieskończonością:

Porzuceni wśród bezmiarów,

Aby stać się garstką kości,

Mamyż sobie szczędzić daru

Przywiązania i wierności?

O Pomianowskim jako tłumaczu rzec można to, co w opowiadaniach odeskich Babla żydowski gangster powiada o Beni Krzyku: on mówi mało, ale smacznie. Stosunkowo niewielki ilościowo dorobek translatorski ma niewspółmiernie dużą wagę.

Są w tym dorobku dzieła samego Babla. To właśnie Pomianowski stworzył polski kanon tego wielkiego prozaika — w dwojakim sensie: doboru tłumaczonych tytułów i stylu przekładów. Kilka na przestrzeni lat edycji nowel i dramatów uzupełnił tłumaczeniem Dziennika pisarza z wojny polsko-bolszewickiej.

Dziełem Pomianowskiego jest przekład tomu wybranych „humoresek” Czechowa. (Nawiasem mówiąc, w dziewiętnastowiecznym użyciu pojęcie humoru odnosiło się w Rosji do konkretnego gatunku literatury refleksyjno-rodzajowej, a nie do sfery komizmu. Humor opowiadań Czechowa da się na ogół opisać formułą spopularyzowaną przez tego pisarza: piosenki naczelnika wydziału grobownictwa.) Pomianowski — człowiek teatru — tłumaczył dramaty Lwa Tołstoja (Ciemna potęga, Płody edukacji, Żywy trup), Bułhakowa (Szkarłatna wyspa, Molier czyli Zmowa świętoszków), cały tom znakomitych i bardzo ważnych w nowoczesnej literaturze rosyjskiej sztuk Jewgienija Szwarca (Baśnie dla dorosłych, 1965; już w latach stalinowskich, w apogeum wojny koreańskiej tłumacz wydał jednak osobno Człowieka i cień tegoż autora).

Dziełem epokowym — z innych powodów niż przekłady Babla — były wreszcie dwie księgi Sołżenicyna: Archipelag GUŁag i Krąg pierwszy. W pierwszej wersji tłumaczenia te, podpisane wywiedzionym bodaj z Płomieni Brzozowskiego pseudonimem Michał Kaniowski, ukazały się w Instytucie Literackim Giedroycia.

Listę tę uzupełniają jeszcze dwa pozorne drobiazgi — oba, rzecz znamienna, pióra prozaików rodem z Kaukazu: Półkozic Fazila Iskandera i Gagatek Nodara Dumbadzego. Właśnie w tych niebłahych miniaturach tłumaczenie skrzy się życiem, a prostota języka idzie o lepsze z humorem.

Wybór swoich przekładów poetyckich tłumacz zatytułował Kontrabanda, co objaśnia motto z Heinego: tę kontrabandę autor szmugluje we własnej głowie. Pod jedną okładką spotkali się poeci zbuntowani, prześladowani, więzieni, zakazani i wolni wewnętrznie.

Pomianowski, który dwadzieścia lat spędził we Włoszech na pomarcowej półemigracji, który redagując od 1999 roku powstały z inicjatywy Giedroycia miesięcznik „Nowaja Polsza”, doczekał się w roku 2010 śledztwa rosyjskiej prokuratury po donosie notorycznego czarnosecińca Stanisława Kuniajewa, zarzucającego czasopismu „szerzenie ekstremizmu”, szmugluje w swoim dziele piękną ideę. To idea Giedroycia, ale też całego długiego życia tłumacza, pisarza, publicysty, sięgająca zapewne najwcześniejszych jego lat łódzkich, ewokująca przyjaźnie i ekscytacje literackie: to myśl wolna i nieznająca uprzedzeń ani prześladowań narodowościowych. Piękny to szmugiel.

ADAM POMORSKI, tłumacz, eseista, krytyk literacki, prezes Polskiego Pen Clubu. Ostatnio ogłosił wybór utworów Osipa Mandelsztama, Nieograbiony i nierozgromiony. Wiersze i szkice (2011).

opr. aw/aw



ZNAK
Copyright © by Miesięcznik ZNAK

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama