Felieton "młodzieżowy"
Chodzenie na dyskotekę
to nowoczesna forma umartwienia.
Odkąd istnieję, byłam przekonana, że umartwienie i asceza to cechy ludzi z zamierzchłej przeszłości. Używam tu czasu przeszłego, gdyż już tak nie myślę. Zmieniłam zdanie wczoraj, gdy jedna z koleżanek opowiedziała mi o swoich wrażeniach z pierwszego (i chyba ostatniego) pobytu na dyskotece... Okazuje się, że pobyt na dyskotece to jakby żywcem przeniesione we współczesność najbardziej wymyślne formy tortur ze starożytności... Żeby nie doprowadzić do stanów samobójczych tych Czytelników, którzy mieli szczęście nie doświadczyć nigdy w życiu tego typu tortur, opiszę tylko najmniej okrutne formy umartwienia, na które godzą się uczestnicy dyskotek:
- hałas jak w (przestarzałej technologicznie) hucie lub w bezpośredniej bliskości młota pneumatycznego! A mimo to właściciel dyskoteki nie rozdawał ochronnych słuchawek!
- kurz i pył świetnie widoczny w światłach dyskotekowych jupiterów. Powinno się otrzymywać przy wejściu solidne maski (najlepiej te w stylu Michela Jacksona!).
- miły (dla niektórych) uczestników dyskoteki zaduch. Prawdopodobnie ostatni raz wietrzono salę w czasie jej budowy. To znaczy wtedy, gdy jeszcze nie był ukończony dach oraz nie wstawiono okien.
- do nabycia (czasem pod ladą) dziwne napoje, które niewiele miały wspólnego z wodą mineralną.
Może to właśnie te kolorowe napoje (czasem z dodatkiem białych proszków) sprawiały, że po dwóch godzinach męczarni w hałasie, kurzu i zaduchu moja koleżanka nie była w stanie znaleźć choćby jednej osoby, z którą można byłoby jeszcze w racjonalny sposób porozmawiać w krótkich chwilach ciszy, gdy „muzycy” odpoczywali od hałasu zwanego przez nich muzyką lub gdy asystent techniczny poprawiał coś przy młotach pneumatycznych zwanych tradycyjnie głośnikami.
Moja koleżanka z pewnością nie należy do osób nowoczesnych i postępowych. Oznajmiła mi bowiem z całą stanowczością, że już więcej nie pójdzie na dyskotekę. Szkoda, bo trochę cierpienia może by się jej jeszcze przydało...
opr. mg/mg