Strachy wielkie i małe

Z cyklu "Nadzieja poddawana próbom"

Zaczęło się od zabawy, a stały się rzeczy najgorsze i już nawet wątpię, czy to się kiedyś skończy. Pewnego dnia, pół roku temu, czułam się dość fatalnie. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że akurat tego dnia zauważyłam w gazecie ogłoszenie jakiegoś wróżbity z Warszawy, że pomaga ludziom przygnębionym — żeby mu tylko podać swój adres i datę urodzenia, to on znajdzie w mojej przyszłości różne dobre rzeczy, jakie mają mnie spotkać, i przygnębienie minie. Wysłałam to dla zabawy, bo naprawdę w to nie wierzyłam.

Pierwszy list od wróżbity napisany był w tonie bardzo mi życzliwym, ale wrzuciłam go do kosza, bo naprawdę w to nie wierzyłam. Przyszedł list drugi, żebym koniecznie odpisała, bo on zobaczył w mojej przyszłości rzeczy złe i chciałby mnie przed nimi uchronić. U góry listu była twarz tego wróżbity, z takimi strasznymi, przenikliwymi oczyma. Nie odpisałam. W trzecim liście ponaglał mnie, że on chce mi pomóc, ale jeśli ja nie chcę, to on ma taką moc, że mi się żyć odechce.

O wszystkim od początku wiedziała moja mama. Bardzo się tym trzecim listem przeraziła. Namówiła mnie, żebym odpisała, żebym mu grzecznie wyjaśniła, że rezygnuję z jego pomocy. Wtedy przyszedł list czwarty, ostatni. Pisał, że on postanowił pokazać mi swoją moc i żebym się nie dziwiła, kiedy będą mnie spotykały rzeczy bardzo nieprzyjemne — i że będę go jeszcze błagała o pomoc.

Wtedy zaczął się dla mnie koszmar. Noc w noc mam straszne sny. Wróżbita mnie goni, chce mnie wrzucić w przepaść lub do ognia, ale co najgorsze: patrzy na mnie tymi strasznymi oczyma. Czasem śnią mi się różne bliskie mi osoby, a kiedy do nich podchodzę bliżej, okazuje się, że to jest ten straszny wróżbita ze swoimi przerażającymi oczyma. Więc unikam snu i nawet jak jestem już wykończona, próbuję jakiejkolwiek pracy lub słuchania radia, byleby tylko nie zasnąć i uniknąć tych sennych koszmarów. Nic nie pomaga. Teraz odczuwam już mojego prześladowcę na jawie. Fizycznie czuję, jakby mnie dotykał. Czasem czuję zapach jego potu albo słyszę rechot, jak się z mojego nieszczęścia śmieje. Jakby jakaś diabelska moc mnie ogarniała.

Szukałam pomocy u księdza, to mnie odesłał do psychiatry. Wtedy poszłam do zielonoświątkowców i powiedzieli mi, że kto kontaktuje się z wróżbitami albo uprawia magię, lub wywołuje duchy, ten oddaje się wówczas w moc szatanowi i otwiera pokrywę ciemności — że ta ciemność mnie zalała i że dziwne by było, gdyby tak się nie stało. Modlili się nade mną. Wydawało mi się krótko, że mi pomogło, ale potem było jeszcze gorzej. Ktoś mi poradził napisać do miesięcznika „W drodze”. Jestem już u kresu wytrzymałości. Czy jest jeszcze dla mnie ratunek?

Pozwoliłem sobie znacznie skrócić długi list, jaki od Pani otrzymałem, ale myślę, że w tym skrócie nie pominąłem niczego istotnego. Powiem Pani szczerze, że pierwszą rzeczą, jaką bym zrobił, gdyby Pani przyszła do mnie osobiście z tym swoim nieszczęściem, to zacząłbym się serdecznie i z wielką dla Pani życzliwością śmiać. Bo jest Pani następnym żywym dowodem na to, jak głęboko prawdziwe są słowa Pisma Świętego, że kiedy człowiek zapomni o bojaźni Bożej, w przerażenie będzie go wpędzał nawet szmer unoszonego wiatrem liścia i będzie uciekał, i się przewracał nawet wtedy, gdy go nikt nie będzie ścigał (Kpł 26,36n).

To, co się z Panią stało, widzę następująco: Jest Pani katoliczką, ale wiara jest w Pani zbyt słaba, żeby ogarniać całe życie. W każdym razie zbyt mało jeszcze wie Pani z własnego doświadczenia, jak bardzo można poczuć się bezpiecznym w ramionach Bożej Opatrzności. Mam na myśli ten stan ducha, o którym tak często śpiewamy:

Kto się w opiekę odda Panu swemu,

A całym sercem szczerze ufa Jemu,

Śmiele rzec może: Mam obrońcę Boga,

Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga.

Otóż kiedy nie dostaje człowiekowi wiary, nie trzeba się dziwić, że drzemią w nim różne lęki, mniej lub więcej uzasadnione, a nawet całkiem bezzasadne. Zazwyczaj lęki te pchają do przerostu zachowań samozachowawczych. Na przykład kogoś do tego stopnia może ogarnąć lęk o własną sytuację materialną, że dla osiągnięcia korzyści lub uniknięcia szkody gotów jest skrzywdzić bliźniego lub w inny sposób podeptać Boże przykazanie. Czasem tylko dzięki korzystnemu zbiegowi okoliczności człowiek przekonuje się, jak niemądre i małoduszne były jego lęki. Na przykład małżonkowie strasznie bali się następnej ciąży, a potem mają najwięcej pociechy właśnie z tego dziecka, którego początkowo nie chcieli.

Nieraz ludzie noszą w sobie lęki nie sprecyzowane, które jakby czekają na sposobność ujawnienia się w jakiś konkretny sposób. Potem człowiek sam nie rozumie, jak to się dzieje, że pewnego dnia pojawia się w nim i stopniowo przemienia wręcz w obsesję jakiś irracjonalny lęk przed rakiem lub przed sklerozą, albo przed złodziejami, albo przed jakąś katastrofą kosmiczną, chorobliwy lęk, że coś złego może się stać moim dzieciom lub współmałżonkowi itp.

Panią opanowały lęki urojone. Nie doszukiwałbym się u ich źródeł żadnych nadzwyczajnych mocy diabelskich, jak to podpowiadali Pani zielonoświątkowcy (a swoją drogą, co z Pani za katoliczka, że z taką łatwością szuka Pani duchowej pomocy poza Kościołem, i to w wyznaniu znanym z szerzenia wrogości wobec Kościoła katolickiego). Nie znaczy to, że w ogóle neguję wpływ diabła na tę sytuację, w której się Pani znalazła. Wierzę, że diabeł realnie działa wszędzie tam, gdzie dzieje się grzech. Pani zaś zgrzeszyła dwojako. Choćby tylko dla zabawy, ale rozpoczęła jednak Pani aktywne zainteresowanie wróżbami, a tego chrześcijaninowi nie godzi się czynić. Przede wszystkim jednak grzech Pani polega na braku zaufania Bogu. Odnoszę wrażenie — cieszyłbym się, gdyby okazało się ono mylne — że Pani nawet nie próbowała zawierzyć się Bogu całkowicie i do końca.

Mechanizm lęku prawdopodobnie rozpoczął w Pani swoje działanie w momencie, kiedy Pani własny lęk — może nawet wówczas jeszcze nie uświadomiony — znalazł wzmocnienie w lęku, jakiemu tak niesłusznie uległa Pani matka. Pomyślała sobie zabobonnie, że lepiej licha nie drażnić i bardzo nierozsądnie namówiła Panią do napisania listu do tego wróżbity. On od razu zrozumiał, że Pani się go boi, toteż postanowił Panią jeszcze więcej postraszyć — w nadziei, że uda mu się na Pani nieźle zarobić. Wprawdzie nic nie zarobił, ale dokonał w Pani takiego wzmocnienia lęku, że nie tylko mechanizm lęku napędza się teraz sam, ale kręci się coraz szybciej i może doprowadzić nawet do choroby psychicznej. Już nie tylko lęk przed koszmarnymi snami spowodował to, że praktycznie tylko takie sny Pani teraz miewa, ale zaczęła już Pani „doświadczać” na jawie złej mocy owego wróżbity — dokładnie tak, jak to napisano we wspomnianym tekście z Księgi Kapłańskiej.

Radzę Pani dwie rzeczy. Po pierwsze, niech Pani spróbuje zrozumieć, że są to doznania czysto subiektywne i żadne realne moce Pani nie prześladują. Po prostu doprowadziła Pani do rozhuśtania w sobie lęków, które wypełniły w Pani tę przestrzeń, która jest w człowieku przeznaczona dla wiary. Po drugie, i to jest najważniejsze: niech Pani serdecznie prosi Boga o łaskę całkowitego zawierzenia się Jemu i już teraz niech próbuje Pani ufać Mu bez zastrzeżeń.

Tego zawierzenia się Bogu Pan Jezus uczył nas w słowach trudnych do przyjęcia, ale bardzo prawdziwych: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą” (Mt 10,28). Bo nawet wtedy, gdy grożą nam realne niebezpieczeństwa, choćby nawet śmiertelne, człowiek wierzący powinien powierzać się Bogu. Wiara daje nam przecież pewność, że nawet śmierć nie jest dla człowieka nieszczęściem ostatecznym, jeśli tylko umieram jako Boży przyjaciel.

W Psalmach znajdują się trzy takie modlitwy, które zostały napisane jakby specjalnie dla Pani. Niech Pani spróbuje się nimi przejąć i niech się one staną jakby Pani własnymi modlitwami: „Chociażbym przechodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną” (Ps 23,4); „Chociażby stanął naprzeciw mnie obóz, moje serce bać się nie będzie” (Ps 27,3); „Bóg jest dla nas ucieczką i mocą. Przeto się nie boimy, choćby waliła się ziemia i góry zapadały w otchłań morza” (Ps 46,2n).

Lęki być może ustąpią wówczas automatycznie. Ale gdyby nawet nie, nie będą to już Pani lęki, bo przez zawierzanie się Bogu Pani się wobec nich zdystansuje. Nie trzeba nawet takich lęków na siłę od siebie odpędzać, bo wtedy mogłyby tym bardziej nas napastować. Jeśli takie lęki nie odchodzą, trzeba wobec nich zachowywać się mniej więcej tak, jak się zachowujemy wobec nieznośnych komarów: wolałoby się, żeby ich nie było, ale jeśli nas dręczą, próbujemy się do nich przyzwyczaić — i zwykle jest tak, że nie zauważymy nawet, kiedy ich już nie ma.

Być może potrzebna będzie Pani pomoc psychiatry. Jednak również w przypadku, gdyby zdecydowała się Pani pójść do tego lekarza, budowanie w sobie zwyczajnego zaufania Bogu bardzo ułatwi Pani odzyskanie spokoju i powrót do psychicznej równowagi.

Na całe życie nauczyła się Pani tego, że wróżbiarstwo to naprawdę nic dobrego. Pojawia się ono tylko tam, gdzie ludzie nie nauczyli się ufać Bogu, i niestety, w tej niedobrej postawie braku zaufania Bogu wróżbiarstwo ludzi utwierdza. Tyle się Pani nacierpiała od urojonego wzroku wróżbity, z którym przydarzyło się Pani nawiązać tak nieszczęsny kontakt; niech Pani teraz spróbuje jemu się przypatrzyć: przecież ten człowiek zarabia na chleb przez oszukiwanie swoich bliźnich, i to wykorzystując ich życiowe zagubienie. Co gorsza: żeby łatwiej oszukać, wróżbita nie waha się straszyć swych ofiar, a Pani przygoda jest dowodem, że niektórych ludzi krzywdzi wówczas straszliwie. Naprawdę nieszczęsny to człowiek, niech się Pani mocno za niego pomodli.

PS. Po opublikowaniu powyższego tekstu w miesięczniku W drodze otrzymałem długi list, zarzucający mi, że napisałem go w duchu zbyt racjonalistycznym i że nie doceniam wrogich nam złych mocy, jakie człowiek nieopatrznie może do siebie dopuścić.

„Faktem jest — pisze autorka listu — że ogromny wpływ na tę panią miała wydrukowana twarz «z takimi strasznymi, przenikliwymi oczami». Zapewne możemy więc tutaj mówić o pewnej hipnozie, która na pewno ma wiele wspólnego ze zniewoleniem duchowym. Oddziaływanie hipnotyczne zrywa ochronną pieczęć, która zabezpiecza świadomość człowieka od postronnych sugestii, chroniąc jego wewnętrzną swobodę wyboru. Większość niechrześcijańskich metod medytacyjnych sprowadza się właściwie do wyłączenia świadomości człowieka, do pozbawienia go «duchowej warstwy ochronnej». Człowiek w takim stanie staje się otwarty na wszelkie wpływy, niezależnie od tego, skąd one pochodzą i czy w stanie świadomym on sam by je zaakceptował”.

Odnoszę jednak wrażenie, że autorka listu w pełni się ze mną zgadza w tym co najważniejsze: że ratunkiem w takiej sytuacji może być tylko wielkie zawierzenie się Chrystusowi Panu, odnowienie się w modlitwie i gorliwy powrót do sakramentów oraz wiele modlitwy wstawienniczej ze strony braci i sióstr w wierze.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama