Komu potrzebny jest Kościół?

Z cyklu "Poszukiwania w wierze"

Jestem z natury człowiekiem bardzo religijnym, a w niedzielę naprawdę nie można już w kościele niekiedy wytrzymać. Tandetne i niemrawe śpiewy, kazania nie na poziomie, wzajemna obcość uczestników — wszystko to od chodzenia do kościoła odstręcza. Unikam więc bywania w kościele, zacząłem swój kontakt z Bogiem organizować sobie sam. Nawet mi to nieźle wychodzi. Przy moim religijnym usposobieniu łatwo czuję Boga w każdym promieniu słońca, w każdym śpiewie ptaszka i w każdej kropli deszczu. Ogarniają mnie jednak nieokreślone wyrzuty sumienia. Czy ja nie grzeszę jakąś pychą? Proszę mi coś doradzić.

Wierzę głęboko, że każda sytuacja, w jakiej znalazł się człowiek, zawiera w sobie jakieś Boże wezwanie i stanowi dla człowieka jakąś szansę. Otóż wydaje mi się, że obecna Pańska sytuacja religijna stanowi wielkie wezwanie do postawienia sobie na nowo pytania o to, kim jest dla mnie Jezus Chrystus. Ufam, że skoro tylko Pan to pytanie podejmie, potrzeba głębszego włączenia się w Kościół stanie się dla Pana czymś oczywistym.

Odważę się — ryzykując, rzecz jasna, pomyłkę — powiedzieć Panu, czym dzisiaj jest dla Pana Kościół oraz coniedzielna msza. Otóż Kościół traktuje Pan w tej chwili jako instytucję usługową od spraw duchowych. Ponieważ „standard usług” w miejscowej parafii znacznie odbiega od Pańskich oczekiwań, postanowił Pan swoje potrzeby duchowe zaspokajać we własnym zakresie. Podobnie jak ktoś rezygnuje z tanich i szybkich obiadów w miejscowym barze i woli gotować sobie sam, bo ma już dość tych nieapetycznych obiadów, które człowiek stara się przełknąć tylko dlatego, żeby nie umrzeć z głodu.

Sądzę, że przy Pana obecnym nastawieniu oraz przy tak wyrazistym religijnym temperamencie zrezygnowałby Pan z coniedzielnej mszy, nawet gdyby usunięte zostały wszystkie powody do narzekań na „poziom usług” w najbliższej świątyni. Z pewnością cieszyłby się Pan z tego, że wspólnota parafialna jest wspaniale rozśpiewana, a poszczególni jej członkowie powiązani gęsto relacjami wzajemnego braterstwa i życzliwości, że księża są bez zarzutu, nie tylko dają przykład pobożności i głoszą proste i mądre kazania, ale potrafią też zauważyć poszczególnego człowieka, który potrzebuje ich pomocy. Cieszyłby się Pan z tego, ale coniedzielną mszę mimo to by Pan zapewne porzucił.

Bo wydaje mi się, że coniedzielna msza jest dla Pana przede wszystkim formą masowego zaspokajania potrzeby religijnej. Pan zaś nie chce swoich spraw duchowych „załatwiać” w sposób przeciętny. Podejrzewam, że nawet ubrania nie kupuje Pan sobie w domu towarowym, ale szyje je Pan na indywidualne zamówienie u krawca. Jeszcze raz się zastrzegam, że w tej diagnozie Pańskiej postawy religijnej mogę się mylić.

Bardzo zresztą życzyłbym sobie tego, żebym nie miał racji, bo przecież diagnoza ta implicite zawiera stwierdzenie, że wciąż jeszcze nie dotarł Pan do samego rdzenia Dobrej Nowiny. Pańska religijność — ale mogę się przecież mylić! — polega przede wszystkim na poszukiwaniu Boga oraz na odkrywaniu duchowych wymiarów w sobie i w świecie. Jezus Chrystus, w którego zapewne przecież Pan wierzy, jest dla Pana przede wszystkim wspaniałym Mistrzem, pokazującym nam drogę, na której można się spotkać z Bogiem.

A przecież Jezus Chrystus jest Kimś nieskończenie więcej. Jest Bogiem prawdziwym, Jednorodzonym Synem Przedwiecznego Ojca. W Nim Bóg pierwszy przystąpił do poszukiwania swoich zagubionych owieczek. A uczynił to w sposób prawdziwie Boski: aż do stania się jednym z nas, aż do oddania za nas swojego życia i aż do realnego oddania się nam w sakramencie Eucharystii.

Gdyby Jezus Chrystus był jedynie genialnym mistrzem duchowym, kimś na podobieństwo Buddy, wówczas niedzielne nabożeństwo byłoby dla nas pożyteczną podporą w naszym życiu religijnym. Korzystalibyśmy z niej dla duchowego umocnienia, ale porzucalibyśmy tę podporę zawsze, ilekroć doszlibyśmy do przekonania, że własnym sposobem potrafimy modlić się bardziej intensywnie i z większą dla siebie satysfakcją. Po prostu szukalibyśmy spotkania z Bogiem i Jego pomocy w taki sposób, jaki uznalibyśmy za najlepszy.

Jezus Chrystus jednak jest nie tylko Nauczycielem, On jest Synem Bożym, który sam „przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło” (Łk 19,10). Jeśli w Niego wierzę, powinienem uznać Jego prawo do inicjatywy w naszych z Nim kontaktach. On przecież lepiej od nas wie, czym i jak nas obdarzać na naszej drodze do życia wiecznego. Toteż jest coś wspaniałego w tym, że On chce wyznaczać nam okoliczności, w których pragnie spotkać się z nami szczególnie. Bo właśnie przez te konkretne spotkania On nas szuka i zbawia!

Nasz realny kontakt z Nim zaczął się przez chrzest. Nie był to tylko obrzęd symboliczny, włączający nas do grona Jego wyznawców. Przez sakrament chrztu Chrystus rzeczywiście uczynił nas dziećmi Bożymi, uczestnikami swojego Boskiego Synostwa, rzeczywiście też zanurzył nas w swojej śmierci i zmartwychwstaniu — aby uzdolnić nas w ten sposób do coraz głębszego i aż do końca umierania grzechowi oraz do życia wiecznego. Ale tylko dlatego chrzest ma tak wielką moc, że to Chrystus go ustanowił. To z Jego woli chrzest jest skutecznym znakiem naszych narodzin dla Boga.

Podobnie nie zrozumiemy sensu mszy świętej, dopóki nie zobaczymy w niej dzieła Chrystusa, dopóki nie uwierzymy, że jest ona szczególnie świętym miejscem, ustanowionym przez Niego na nasze z Nim spotkania. Nie jest ona wprawdzie miejscem jedynym, w którym można się spotkać z Chrystusem. Z Chrystusem Zbawcą spotykamy się realnie, ilekroć w wierze słuchamy Jego nauki, ilekroć w Jego imię okazujemy pomoc potrzebującym, ilekroć szukamy Jego miłosierdzia w sakramencie pokuty. Msza święta jest jednak absolutnie najszczególniejszym miejscem spotkania z Chrystusem.

Dlaczego? Bo msza święta najszczególniej wiąże się z tajemnicą Jego męki na krzyżu, przez którą dokonuje się nasze pojednanie z Bogiem. Ukrzyżowanie było przecież czymś nieskończenie więcej niż męczeństwem niewinnie zabitego proroka. Na Kalwarii stała się rzecz niemożliwa: z naszej zatrutej grzechem ziemi Jeden z nas okazał się zdolny przejść całkowicie i bez reszty w ramiona Przedwiecznego Kochającego Ojca. Ponieważ zaś Umęczony na krzyżu jest zarazem Synem Bożym, miłość, jaką był On wówczas napełniony, ma moc ogarnąć nas wszystkich — bo miłość Syna Bożego jest przecież obiektywnie nieskończona. Oto dlaczego Chrystus mógł o sobie powiedzieć: „A Ja, gdy zostanę wywyższony nad ziemię, wszystkich przyciągnę do siebie” (J 12,32).

We mszy świętej uobecnia się — w tym oto momencie i dla tych oto ludzi — miłość, którą Chrystus Pan wypełnił na krzyżu. Uobecnia się po to, żeby nas umacniać w tym, co dobre, chronić przed zniechęceniem i niewiernością, przemieniać coraz bardziej na podobieństwo Chrystusa. A dzieje się tak, bo sam Chrystus ustanowił taką właśnie pamiątkę swojej Męki.

„To czyńcie na moją pamiątkę” — powiedział podczas Ostatniej Wieczerzy. „Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym” (J 6,54) — wyjaśniał sens największego Daru, jaki miał nam zostawić po swoim zmartwychwstaniu. Stąd też na mszy świętej gromadzimy się szczególnie w niedzielę, w dzień upamiętniający Jego zmartwychwstanie.

Ufam, że jeśli Pan to wszystko na nowo odkryje, to przekona się Pan ponownie do coniedzielnej mszy świętej i nie zrażą już Pana różne braki podczas jej sprawowania. Zarazem w nowym świetle zobaczy Pan tajemnicę Kościoła. Przekona się Pan, że Kościół jest nie tylko mądrą i czcigodną instytucją, która przechowuje i ożywia najlepsze religijne doświadczenia poprzednich pokoleń chrześcijan oraz organizuje życie duchowe w jego wymiarze społecznym. Zresztą Kościół jest czymś więcej nawet niż założoną przez Chrystusa instytucją, której Boski Założyciel powierzył nieomylnie swoją prawdę, obiecał swoją obecność i którą wyposażył w środki zbawienia z mszą świętą na czele.

Pomyślmy: Gdyby sens Kościoła w tym się wyczerpywał, to Kościół byłby potrzebny tylko na tej ziemi i przestałby istnieć w dniu Sądu Ostatecznego. A przecież słowo Boże wyraźnie poucza, że jesteśmy dopiero — jako Kościół — w trakcie budowy: „W Nim [w Chrystusie] zespalana cała budowla rośnie na świętą w Panu świątynię, w Nim i wy także wznosicie się we wspólnym budowaniu, by stanowić mieszkanie Boga przez Ducha” (Ef 2,21n). Bo wprawdzie już teraz jesteśmy Kościołem, ale w pełni będziemy Kościołem dopiero w życiu wiecznym. Dopiero w życiu wiecznym będziemy przepełnieni obecnością Bożą bez reszty, będziemy bez reszty „stanowić mieszkanie Boga przez Ducha”.

Zatem chodzi nie tylko o to, żeby korzystać z duchowych usług Kościoła, usług nieomylnie skutecznych, bo zapewniających realny dostęp do mocy i obecności Chrystusa Pana. Każdy wierzący w Chrystusa winien dążyć do pełnego włączenia się w Kościół, do tego, by stać się jego nierozerwalną cząstką. Kościół jest bowiem tą Ukochaną, którą Chrystus wymarzył sobie na całą wieczność. Jeśli więc tęsknię za tym, aby Chrystus Pan był moim Ukochanym na życie wieczne, rozumie się samo przez się, że pragnę współtworzyć Ukochaną Chrystusa, pragnę być na zawsze cząstką Kościoła.

I właśnie w tej perspektywie warto zobaczyć mszę świętą. Jest ona najszczególniejszym darem Bożym, dzięki któremu Kościołem stajemy się coraz więcej. Sądzę, że skoro tylko w ten sposób zacznie Pan przeżywać mszę świętą, trudności, które dzisiaj od udziału w niej Pana powstrzymują, przestaną się liczyć. A może nawet uda się Panu przyczynić jakoś do poprawy atmosfery, w jakiej odprawiana jest msza święta w waszej parafii. Nie wykluczałbym też takiej ewentualności, że odczuje Pan potrzebę udziału we mszy świętej częściej niż raz na tydzień.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama