Z cyklu "Praca nad wiarą"
Najpierw się krótko przedstawię: lat około 40, inżynier, mężatka, troje dzieci. Przez długi, długi czas niewierząca, lub, jak się to eufemistycznie nazywa, „wierząca niepraktykująca”. Wracałam do Boga powoli, małymi krokami. Ostatnie osiem-dziewięć lat mojego życia to okres intensywnych poszukiwań, regularnego uczęszczania do kościoła, jednak nie wsparte to było modlitwą i przystępowaniem do sakramentów (przystępowałam zwyczajowo, dwa razy w roku, na Wielkanoc i Boże Narodzenie, i wtedy było trochę modlitwy „akcyjnej”, przez tydzień po przystąpieniu do Eucharystii).
Niedawno wybraliśmy się z mężem na Kretę. Kiedy zwiedzaliśmy jakieś starożytne miasto, oddaliłam się od grupy. W upale szłam powoli wzdłuż płotu, słuchając ptaków, wdychając zapach roślin i rozgrzanej ziemi. Myślałam sobie, że od czasów Rzymian i biskupa Tytusa ta ziemia niewiele się zmieniła, a Ziemia Święta, gdy wędrował po niej Jezus, była pewnie podobna: ten sam upał, zapach roślin i śpiew ptaków.
I w tej chwili poczułam obecność Boga taką namacalną i pewną jak słońce na niebie. ON był we mnie, był mną bardziej niż ja sama, był bliski, bliższy niż jakikolwiek człowiek, niż nawet ja sama dla siebie. I był niewyobrażalną miłością i miłosierdziem. Wcale nie myślałam o swoich grzechach, bo one były po prostu nieważne wobec tej miłości.
Przeżyłam już uniesienia miłości między dwojgiem ludzi, przeżyłam szczęście macierzyństwa, ale to było znacznie, znacznie większe i piękniejsze i bardziej jakby oczywiste niż tamte uczucia. Nie potrafię tej bliskości i obecności Boga porównać z niczym. Pomyślałam sobie wtedy tylko: „Aha, więc to tak wygląda...”, bo wiedziałam, że to jest meta, kres i właściwe miejsce człowieka. No cóż, opis chaotyczny, nieadekwatny do mego przeżycia, ale słowa tu zawodne.
Powoli zbliżyłam się do grupy. Myślałam: „Boże, jeżeli aż tak bardzo jesteś we mnie, to tak samo mocno jesteś obecny w każdym z tych ludzi”. I aż do gardła podeszło mi uczucie tkliwości i miłości do tych ludzi. Podeszłam z pytaniami: może zrobię zdjęcie, a pani pożyczę czapkę od słońca, może przetłumaczyć coś na angielski lub pożyczyć kamerę... Po prostu słałabym się im pod nogi, gdyby zechcieli.
Jaki jest mój problem, z którym zwracam się do Ojca? Otóż czuję się niejako wybrana. Jasne dla mnie jest, że na pewno nie za jakieś swoje zasługi. Myślę, że nakłada to na mnie jakiś obowiązek, odpowiedzialność. Jak jednak rozpoznać wolę Bożą? Co zrobić z tym darem, żeby go nie zmarnować?
Życie moje zmieniło się o tyle, że tęsknię za obecnością Pana. Najchętniej poświęcam czas modlitwie, chodzę dwa, trzy razy w tygodniu na mszę, bo chcę Go znowu spotkać. Ale czy to jest wszystko, czego ON ode mnie oczekuje? Mam wrażenie pewnego chaosu. Poświęcić się tylko modlitwie nie mogę, bo jestem matką trojga sprawiających kłopoty dzieci.
Przecież ten wielki dar dostałam po coś. Jeszcze raz pytam: jak poznać wolę Pana? I drugie pytanie: Jak wrócić do tej chwili, najpiękniejszej dla człowieka? Tak bardzo za tym tęsknię. Myśl o śmierci, której tak się bałam, jest mi teraz niestraszna, bo tam czekają otwarte ramiona i miłość.
Ufam, iż nie zmrozi Pani to, że zacznę od przedstawienia kryteriów, po których poznaje się autentyczność opisanych przez Panią doświadczeń duchowych. Nie wszystkie bowiem duchowe przeżycia są autentycznie duchowe, nieraz nawet mogą być sprawką tego naszego nieprzyjaciela, który potrafi udawać anioła światłości (por. 2 Kor 11,14). Osobiście nie mam wątpliwości, że to, o czym Pani pisze, było rzeczywiście wspaniałym darem Bożym. I spróbuję pokazać, na jakiej podstawie tak sądzę.
Przedstawia Pani swoje przeżycie jako nie dające się opisać uniesienie miłości do Boga. Otóż istotnym znakiem jego autentyczności było to, że dominowało w nim doświadczenie miłości właśnie, a nie przyjemności, choć przyjemność i radość też odczuwała Pani ogromnie. I co ważniejsze: doświadczenie miłości Boga spontanicznie wzmocniło w Pani miłość do bliźnich.
Bardziej intensywne i nie mające cech ucieczki od zwyczajnych obowiązków życie religijne, jakie Pani podjęła wskutek tego przeżycia, to trzeci znak jego autentyczności. Po czwarte, wie Pani z całą oczywistością, że to był niezasłużony dar Boży i że głupotą byłoby z powodu jego otrzymania wynosić się nad innych ludzi. Po piąte, wie również Pani z całą oczywistością, że tego rodzaju dary stanowią zaproszenie do głębszego włączenia się w Kościół i wolna jest Pani nawet od pokus stawiania siebie ponad Kościołem. Szóstym wreszcie znakiem autentyczności tego rodzaju doświadczeń jest wynikający z nich pokój, a mówiąc dokładniej, „miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie” (Ga 5,22).
Jeszcze na jedno pragnę zwrócić uwagę, zanim podejmę Pani pytanie. Mianowicie niech Pani nie próbuje osiągnąć powtórki tamtego doświadczenia intensywnej obecności Tego, który jest samą Miłością. Naszego oddania Bogu nie mierzy się intensywnością naszych przeżyć. Jeśli takie przeżycia się pojawiają, dziękujmy za nie Bogu. Ale jeśli ich nie ma, cieszmy się, że możemy Go prawdziwie kochać, nawet jeśli nie odczuwamy z tego powodu specjalnej satysfakcji. Tego rodzaju doświadczenie jest darem Bożym, ale kiedy ono znika, też jest to dar Boży, bo łatwiej nam wtedy wyzwalać się z egocentryzmu w naszej relacji do Boga.
Pyta Pani, jak rozpoznać, czego Bóg od Pani oczekuje. Bez żadnej zasługi wie Pani to, z czego nie zdaje sobie sprawy wielu ludzi, skądinąd wierzących w Chrystusa i modlących się: że wola Boża w stosunku do nas jest pełna dobroci i miłości, że Bogu bardziej zależy na moim dobru, niż nawet mnie samej. Dlatego pragnienie pełnienia woli Bożej jest dla Pani czymś oczywistym. Lęka się Pani tylko tego, żeby się z wolą Bożą bezwiednie nie rozminąć.
W poszukiwaniu odpowiedzi na swoje pytanie proponuję Pani jako podstawową wytyczną wziąć sobie następujące słowo Pana Jezusa: „To jest wolą Ojca mego, aby każdy, kto widzi Syna i wierzy w Niego, miał życie wieczne” (J 6,40). „Albowiem wolą Bożą jest uświęcenie wasze” - powtarza za Panem Jezusem, tyle że swoimi słowami, Apostoł Paweł.
Wola Boża względem nas jest przeciwieństwem jakiegokolwiek zaprogramowania. Wola Boża to w istocie miłość Boża, która na nas spoczęła i chce nas ogarniać coraz bardziej, która uzdalnia nas do wydawania dobrych owoców i prowadzi do życia wiecznego.
Owszem, w odniesieniu do zła wola Boża jest kategoryczna: zła czynić się nie godzi. Nawet dla ratowania życia nie godzi się czynić zła. Ale nie z innego powodu wola Boża jest tu tak kategoryczna, tylko dlatego, że Bogu na nas zależy, że On nas kocha. Zresztą wówczas, kiedy wypełnienie Jego woli wymaga szczególnego trudu, Bóg też człowieka szczególnie wspomaga.
Natomiast w odniesieniu do dobra wola Boża podobna jest do matki wychowującej swoje dzieci. Przychodzi ona do nas na co dzień w różnych wydarzeniach i sygnałach, pobudza nas do naszej własnej aktywności i do korzystania z naszej wolności. W odniesieniu do dobra jest zazwyczaj mało kategoryczna, dopuszcza różne warianty, wśród których my sami wybieramy. Bóg tylko z tkliwością pobudza nas do tego, żebyśmy nie marnowali swego życia, żebyśmy szli przez życie czyniąc dobro. Tylko czasem człowiek z całą pewnością wie, że Bóg żąda ode mnie tego a tego. Jednak nawet wówczas dzieje się to bez przymusu, ale w miłości, z wielkim szacunkiem dla mojej wolności.
Najważniejsze, żebyśmy wolę Bożą starali się ukochać - zarówno wówczas kiedy przychodzi do nas jasno sprecyzowana, jak wówczas, kiedy pobudza nas do naszej własnej aktywności ku dobremu. Starajmy się uwierzyć całym sercem w Jego miłość do nas. Bóg z pewnością „zasługuje” na to, żebyśmy Mu całkowicie uwierzyli.
Wielkie wrażenie zrobiła kiedyś na mnie wyczytana gdzieś uwaga, że ugotowanie jednego obiadu przez Matkę Najświętszą milsze było w oczach Bożych niż męczeństwo świętego Wawrzyńca. Trudno by znaleźć męczennika, który by miał bardziej okrutną śmierć niż święty Wawrzyniec i na pewno była w tym świętym męczenniku wielka miłość Boża, skoro przez swoje tak straszne tortury przeszedł zwycięsko. I nie można mieć wątpliwości co do tego, że jego śmierć była bardzo drogocenna w oczach Bożych. Rzecz jednak w tym, że Matka Najświętsza była wypełniona miłością nieporównanie wspanialszą.
Autor tego paradoksalnego twierdzenia chciał podkreślić, że ostatecznie w oczach Bożych liczy się miłość i tylko miłość. Oczywiście, błędem byłoby lekceważyć znaczenie dobrych czynów. „Wiara bez uczynków jest martwa” (Jk 2,20). Jednak nasz dobry czyn wtedy dopiero jest czynem wiary, kiedy jest wypełniony miłością. I tym bardziej cenny jest dla Boga, im więcej w nim miłości.
Co do pytania, jakie sobie Pani stawia: W obecnym momencie Pani życia pełnić wolę Bożą to z miłością wywiązywać się ze swoich obowiązków rodzinnych i zawodowych, to ponadto każdego dnia w miłości Bożej starać się zauważać bliźnich, jakich Pan Bóg stawia na Pani drodze. Pełnić wolę Bożą to również Bogu powierzać swoje ewentualne niepowodzenia i rozczarowania, słabości i zniechęcenia. I w miarę możliwości robić to zwyczajnie i z prostotą, bez psychicznego napinania się.
Miłości do Boga człowiek nie potrafi sam w sobie spowodować ani powiększyć, ona jest darem Bożym. Rodzi się zatem pytanie: Czy wolno mi pragnąć kochać Boga więcej niż inni ludzie? Gdyby kiedyś stanęła Pani przed takim problemem, radzę wtedy modlić się mniej więcej tak: „Panie Boże, Ty wiesz, że Cię kocham i że chcę Cię kochać jak najwięcej! Ale tak bardzo bym chciała, żeby inni ludzie, żeby wszyscy ludzie kochali Cię więcej niż ja Cię kocham! Mnie wystarczy, że będę Cię kochała jak najwięcej i coraz więcej, całą sobą!”
opr. aw/aw