Jaki był naprawdę o. Joachim Badeni, arystokrata, mistyk, dominikanin?
To była walka duchowa. — Nie widzę Maryi — szeptał przerażony o. Badeni. — Podkładaliśmy mu pod dłoń ryngraf z Maryją i wtedy się uspokajał — opowiadają bracia Emil i Paweł. Autor zdjęcia: Henryk Przondziono
Dzisiaj... wieczorem... nastąpią... zaślubiny... z... Jezusem. Wszystko... przygotowane — wyszeptał ojciec Joachim Badeni. Kilka godzin później zmarł.
Najbardziej lubię takie przyjęcia, gdy człowiek trzyma w jednej ręce łyżeczkę, w drugiej talerzyk, a w trzeciej widelczyk. Podobne anegdoty ojca Badeniego obiegły całą Polskę. Jego dyktowane pod koniec życia książki sprzedają się jak świeże bułeczki. Jakie były ostatnie dni dominikanina-arystokraty? Jak umierał sparaliżowany cierpieniem mistyk, ukryty przed ciekawskim wzrokiem świata? I dlaczego wielu ludzi przy ulicy Stolarskiej w Krakowie mówi o nim „święty”?
Brat Paweł Pawlikowski, student. Góral z Małego Cichego. Twardziel, ale gdy mówi o ojcu Badenim, łamie mu się głos:
— Widziałem, jak diabeł chce go wepchnąć w rozpacz i jak ojciec Joachim kurczowo trzyma się Maryi. To była potworna walka duchowa. Czasami budził się i szeptał bezradnie: „Nikogo nie ma. Nie ma Jezusa, nie widzę Maryi”. Łapałem go wtedy za rękę i uspokajałem: „Ojcze, ale my jesteśmy. Pan Bóg działa też przez nas, zwykłych braci”. Brał mnie za rękę i mówił: „Dziękuję”. Dla mnie ten miesiąc był najlepszymi rekolekcjami w życiu. Spałem po 4 godziny. Nie wiem, jak to wytrzymałem. To musiała być łaska, bo normalnie człowiek powinien spać z 8 godzin. Nie przespałem nocy przez miesiąc. Gdy przewracano ojca na drugi bok (miał ogromne odleżyny), wołał: „Zawołajcie Pawła”. Wszystko go bolało. Każdy ruch, każdy gest. Już nie wiedzieliśmy, w jakiej pozycji go kłaść. Kiedyś miał ogromne kłopoty z mówieniem, wyjęto mu szczękę. Chciał coś powiedzieć, bardzo się męczył. „Czy włożyć ojcu szczękę?” — spytali bracia. A on, arystokrata, mistyk, odparł: „Jak Paweł się zgodzi, to tak”. A kim ja byłem? Najmłodszym bratem w klasztorze... Przez pewien czas bracia nazywali mnie „ordynatorem”. Dlaczego wołał właśnie mnie? Nie wiem. Wiem jedno: siedziałem obok świętego. Widziałem, jak zapadał się w medytację. Mógł tak rozmawiać z Jezusem kilka godzin. Gdy przyszedłem do Krakowa, zobaczyłem, jak na „lotnisku”, czyli takim wielkim korytarzu, robił ćwiczenia. „Tego nauczył mnie zakon — opowiadał. — Muszę trzymać kondycję”. „A gdzie się ojciec wybiera?” — zapytałem. „Na Planty, a potem na piwo” — odparował. Wybuchnęliśmy śmiechem. Gdy leżał schorowany, najważniejsza była dla niego Eucharystia. Nie mógł się jej doczekać. „Jak ksiądz mówi: »Pan z wami«, to Pan naprawdę jest z nami” — powtarzał. Pamiętam każde słowo. Leżał nieprzytomny z bólu, ale wybudzał się na czas konsekracji. Szeptałem mu do ucha: „Ojcze, teraz Komunia”. Podawaliśmy ją w cząstkach, by mógł przełykać. A on wzdychał: „Całe niebo jest przed nami!”. Wpadał w medytację. Siedzieliśmy cicho, jak myszy. Baliśmy się spłoszyć tę chwilę. Kiedyś po Komunii zaczął się trząść, ręce mu latały. I wtedy powiedział stanowczo: „Cisza!”, Jakby rozkazywał swym członkom, by nie przeszkadzały mu w medytacji. Niesamowite. Diabeł kusił go non stop, a on mi powtarzał: „Módlcie się cały czas do Matki Bożej. Ona was i mnie ochroni”.
Brat Emil Popko, student:
— Którejś nocy o. Joachim zbudził się i wyszeptał: „Nikogo nie ma, jest tylko ciemność”. Na jego twarzy rysowało się przerażenie. Podłożyłem mu pod dłoń ryngraf z Maryją Jasnogórską, z którym się nie rozstawał. „Ooo, jest Maryja”. — uspokoił się. Miałem wrażenie, że przeżywa samotność i cierpienie Jezusa z Ogrodu Oliwnego i całkowite opuszczenie na krzyżu.
Jedno z moich pierwszych spotkań z ojcem Joachimem? Wchodzę do salki ojców. Patrzę, siedzi o. Joachim, staruszek. Drzemie? Medytuje? Nie wiem. Po przedstawieniu się i krótkiej rozmowie ojciec Joachim zapytał: „Czy może mi brat podać coca-colę?”. „Jasne”. Podałem colę. Następnym razem wchodzę do salki, siedzi ojciec Badeni. „Podać ojcu colę?”— pytam. „Nie, tym razem nie colę, tylko piwo proszę! ”
— rzucił. „Oczywiście, żywiec?” — powiedziałem. (Kiedyś do Badenich należał tamtejszy browar). „Broń cię, Panie Boże, tyskie!” — wypalił.
Nauczył mnie jednego: bycie świętym, to przede wszystkim bycie normalnym. Tak, miał przeżycia mistyczne, dowiadujemy się, że za jego wstawiennictwem wiele osób zostało uzdrowionych, ale ja zapamiętałem przede wszystkim jego uśmiech, normalność i to, że w Eucharystii naprawdę spotykał się ze swoim Panem i Przyjacielem. „Życzę ci — uśmiechał się — by jak cię już wyświęcą, to żeby z kleryka nie zrobił się kler”.
Przed rokiem, w środę 10 marca, gdy umierał, bracia byli na wycieczce poza miastem. Gdy wrócili, o. Joachim już konał. Mam wrażenie, że czekał na tych, których tak bardzo kochał — braci w formacji, aby móc się z nami pożegnać. Ze środy na czwartek obudziłem się o 1.16. Coś (a raczej ktoś) mnie obudziło. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Przerwa w śnie. Pamiętam uczucie ogromnego pokoju i to jedno zdanie: „Już jest dobrze.” Zasnąłem. Po ok. 15 min przyszedł i obudził mnie brat Tomek Mika (spałem tak mocno, że nie usłyszałem dzwonka), i powiedział: „Badeni nie żyje”.
— Nie byłeś jedyny — przerywam bratu Emilowi. — O podobnym doświadczeniu opowiadał mi o. Leon Knabit: „Pamiętam świetnie noc sprzed pół roku — mówił. — Obudziło mnie wyraźne pukanie do drzwi. Wygramoliłem się z łóżka, patrzę: trzecia w nocy. Pukanie było wyraźne. To nie był sen. Otwieram drzwi, na korytarzu nikogo. Cisza, pustka. Pomodliłem się, może komu to potrzebne? O świcie dostałem SMS-a: »Zmarł o. Joachim Badeni«. W drodze do nieba zapukał do Tyńca?”.
Sylwia Juszkiewicz, pielęgniarka:
— Nie słyszałam od ojca Joachima słowa skargi. Wrócił ze szpitala w rocznicę śmierci Marty Robin. Jestem pewna: to nie przypadek. Zauważyłam, że jego cierpienia intensyfikowały się w czasie większych świąt, w Dzień Chorego, w Popielec. Ogromna walka duchowa. Nigdy nie widziałam nikogo, kto tak pokornie znosił ból. Kiedyś nie mógł już wytrzymać i poprosił mnie o zastrzyk uśmierzający ból, a potem... bardzo przepraszał, że nie potrafił dać świadectwa przyjęcia tego cierpienia. To nas kompletnie rozwalało. Przychodziłam po Mszy „dwunastce” i siedziałam do 21. Żyję w ciągłym ruchu i naprawdę nie wiem, jak wytrzymywałam te kilkanaście godzin w ciszy, w bezruchu. W tej celi zatrzymywał się czas. Ojciec niewiele widział, prawie nic nie słyszał (miał dwa aparaty słuchowe, z których potem zrezygnowaliśmy). Kiedyś leżał odwrócony tyłem do drzwi. Nagle w drzwiach stanął przeor. A leżący tyłem ojciec Joachim odezwał się: „Dziękuję ojcu przeorowi za łóżko. Jest bardzo wygodne”. A przecież nie mógł go zobaczyć ani usłyszeć! Po plecach chodziły ciarki...
Po jego śmierci ryczałam jak bóbr. Ale nie od razu. I wcale nie dlatego, że zmarł. Do mnie, po prostu, dotarło, jakiej łaski doświadczyłam... Po jego śmierci dostałam jego Biblię. I laskę.
Brat Andrzej Pastuła, klasztorny infirmarz:
— Po śmierci braci ich cela jest remontowana i zaraz wprowadza się do niej inny dominikanin. Ale po śmierć ojca Joachima jego cela przez parę miesięcy stała nienaruszona. Nikt nie miał odwagi niczego w niej zmieniać. Żył ubogo, w zasadzie nie było czego z tej celi wziąć. A bracia brali jego przedmioty niemal jak relikwie. W ostatnim etapie choroby był dla nas bardzo tajemniczy. Znał Bożą odpowiedź na każdy swój dylemat. Czy nas to nie onieśmielało? Nie. Bo on miał do końca bliski kontakt ze wspólnotą. Nie jęczał, nie marudził. Był jakby zaprogramowany w swej chorobie. Zaczęło się od upadku. Zastaliśmy go leżącego na posadzce. „Co się stało?” — podbiegliśmy. Nie było grymasu. Był moment przerażenia, ale jedynie tym, że zabiera nam czas i musimy mu pomagać. A tak naprawdę on siedział i... serdecznie się śmiał. To nas zmyliło. Okazało się, że ma złamaną szyjkę kości udowej.
Eucharystie to był najpiękniejszy moment tej choroby. Boże, jak nieprawdopodobnie brzmiały w jego ustach słowa: „To jest Ciało moje”. W niewytłumaczalny sposób na czas Mszy odzyskiwał świadomość. Ostatniego dnia leżał bezwładnie. Mszę celebrował o. Jan Andrzej Kłoczowski. Gdy nadszedł moment konsekracji, ojciec Badeni ku naszemu zdumieniu wyciągnął dłoń. Wykonał gest kapłana. Skąd ten konający człowiek wziął tę nadludzką siłę? Miał straszne odleżyny. Co cztery godziny przewracaliśmy go. Głównodowodzącym był brat Paweł. Wiedział, w jaki sposób go podnosić. Kiedyś podnieśliśmy ojca Joachima (złamanie nie zrosło się, więc każdy ruch sprawiał potworny ból) i na chwilkę zastygliśmy, zastanawiając się, w jaki sposób go ułożyć. I wówczas on widząc, że nie potrafimy dokończyć tej przewrotki, rzucił: „Co? Górol się przewrócił?”. Wybuchnęliśmy śmiechem. Innym razem nachyliłem się nad nim, a on powiedział do stojącego obok mnie ojca Piotra: „Widzę nad sobą wielką żabę w okularach, która chce mi skoczyć na głowę”. A potem rzucił: „To na koniec naszej krótkiej rozmowy proszę mnie podrapać po czubku głowy”. To nas rozbrajało. 10 marca nie potrafił już mówić. Ale zauważyliśmy, że bardzo chce coś wyszeptać. To było niespokojne, chaotyczne. Poprosiliśmy: „Pomalutku, po jednym słowie”. „Dzisiaj... wieczorem... — cedził — nastąpią... zaślubiny... z Jezusem. Wszystko... przygotowane”. Po kilku godzinach zmarł.
Ojciec Joachim Badeni, 16 grudnia 2004 roku, łobuzersko uśmiechając się zza okularów:
— Wyobraźmy sobie, że przychodzi pan do swego ojca. Dzwoni pan do drzwi i mówi do taty: „Szanowny panie, czy mógłbym wejść? Czy mógłby szanowny pan załatwić mi żonę?”. Ojciec zbaranieje i powie: „Co ci się stało? Upiłeś się, nie daj Boże? Mówisz do mnie formułkami? Opamiętaj się!”. Formułkami mówi ten, kto nie ma świadomości synostwa. Spotkanie z Bogiem to uczestniczenie w Jego prostocie! Do Niego trzeba podejść „po prostu”. Bez żadnej wielkiej kombinacji. Bóg szuka każdego człowieka. Chodzi i woła: „Adamie, Kazimierzu, Stefanie, gdzie jesteś?”.
opr. mg/mg