Społeczne zaangażowanie katolików to często praca na niwie lokalnej - integracja społeczności i pomoc charytatywna. Tym właśnie żyła pani Monika Twardawska z Kotorza Wielkiego
Minęły lata, od kiedy Monika Twardawska razem z Anetą Matysek, przy wsparciu już nieżyjącego śp. proboszcza księdza Józefa Swolanego tworzyły zręby Caritasu w Kotorzu Wielkim. Na początku było bardzo ubogo, lecz one niedobór środków materialnych dopełniały osobistym poświęceniem. Każdy biedny, osamotniony mógł liczyć na konkretną pomoc. W krąg charytatywnej działalności angażowani byli parafianie. Tej służbie sprzyjała również postawa samego księdza proboszcza, prowadzącego niezwykle skromne życie, by nie powiedzieć ascetyczne. Niejednokrotnie ktoś potrzebujący otrzymywał paczkę z jedzeniem, albo ubraniem lub niewielką kwotę pieniędzy, by przetrwać najcięższy okres.
Mąż Herbert opowiada o żonie Monice tak, jakby ona nadal była. Zaraz przyjdzie. Wyszła na chwilę. Postawi na stole filiżankę kawy, talerzyk z kawałkiem ciasta. Była zawsze przygotowana, że ktoś ze sąsiadów wpadnie, pogada, że trzeba się na czymś pochylić, załatwić, rozwiązać problem. I ten wieczny jej optymizm, wielka radość z obecności wokół siebie ludzi.
Pani Monika urodziła się we wsi Węgry jako piąte dziecko w rodzinie. A było ich sześcioro: czterech chłopców i dwie dziewczynki. Nie było lekko, żeby wyżywić i ubrać sporą gromadkę dziatwy. Jednak rodzice pani Moniki dzięki pracowitości i zapobiegliwości potrafili dobrze wychować swoje potomstwo. Monika już jako młoda osoba marzyła o tym, żeby zostać przedszkolanką. Jednak jej mama ze względów uczuciowych nie chciała się zgodzić na pobyt dziewczyny w internacie, w oddaleniu od rodziny. Zatem w pobliskim Opolu ukończyła szkołę zawodową ze specjalnością introligatora. W zawodzie tym pracowała kilka dobrych lat.
Córka Ania: - Byliśmy i jesteśmy, pomimo że już mam odeszła, bardzo solidną, śląską rodziną. Od najmłodszych lat zarówno mnie jak i brata Michała rodzice wychowywali w duchu wartości chrześcijańskich. W ich pielęgnowaniu i utrwalaniu pomagała nam służba przy ołtarzu — brat do pełnoletności był ministrantem, zaś ja należałam do Marianek. Nasze wychowanie polegało przede wszystkim na braniu dobrego przykładu z postępowania rodziców. Od mamy mogłam się uczyć gotowości niesienia pomocy innym ludziom, radości z najdrobniejszych rzeczy, a przede wszystkim perfekcji. W niej była niedościgniona. Jak robiła sałatkę to warzywa były pokrojone w równiuteńką kosteczkę, nic byle jak. Przypominam sobie ile drobnych, ozdobnych, elementów potrafiła wprowadzić do koron dożynkowych podczas ich sporządzania kiedy była sołtysem, albo ile serca i czasu poświęcała dekorowaniu ołtarza na święto Bożego Ciała.
Teresa Żulewska, sołtys wsi Turawa: - Przez trzy kadencję prowadziła sołectwo wręcz wzorowo. Z radą sołecką dbała o wiejski klub „Pod lipą”, w którym pod jej bacznym okiem organizowane były dla miejscowej społeczności różne imprezy. A to spotkania z emerytami, a to zabawy z okazji dnia dziecka, strażaka, a to inne ciekawe spotkania. Potrafiła znaleźć wspólny język z osobami wspierającymi jej pasje organizatorskie, jak z nieżyjącym już śp. Józefem Swolanym i jego następcą obecnym ks. proboszczem Rajmundem Kałą. Współpracowała z radami sołeckim sąsiadujących wiosek. Zawsze kiedy miałam problem, radziłam się Moniki, zawsze doradziła mi dobrze. Była bardzo wrażliwa i przeżywała różne sytuacje w emocjonalny sposób, może niepotrzebnie. Za rok miała przejść na emeryturę, podczas której chciała więcej czasu poświęcać dwóm wnukom — Miłoszowi i Bartoszowi, synom Michała i Justyny. Cieszyła się z wiadomości o mającej się urodzić wnuczce — córeczce Ani i Roberta. Tej wnuczki nie doczekała.
Trudno mi wyobrazić, że Moniki już nie ma — mówi pani Aniela Kapola z Kotorza Wielkiego. Przez wiele lat współpracowałyśmy, ona jako sołtys, zaś ja jako członek rady sołeckiej. Monika wiele wysiłku włożyła przy powstaniu klubu „Pod lipą”. Szczególnie w jego wyposażenie, a przede wszystkim w sprzęt kuchenny. W klubie tym dla naszej lokalnej społeczności organizowane są różne imprezy, jak Dzień Dziecka, Dzień Kobiet, św. Mikołaj czy bale Sylwestrowe. Wiele serca wkładała Monika w przygotowanie dożynek gminnych czy parafialnych. Otaczała się ludźmi aktywnymi,chociażby jak Henryka Lubczyńska. Miała w sobie wielki dar zjednywania i pociągania ludzi do czynienia dobrego.
Ostatnie miesiące życia pani Moniki były ciężkie. Choroba nowotworowa, którą siedem lat temu zdiagnozowali lekarze przeszła w stan utajony. Na początku tego roku niespodziewanie zaatakowała kręgosłup i inne organy ciała, powodując niewyobrażalny ból. Pomimo dysfunkcji opolskiej służby zdrowia, spowodowanej epidemią koronawirusa, rodzina zaczęła szukać pomocy, by prawidłowo zdiagnozować stan chorej i ulżyć jej w cierpieniu.
- Udało nam się nawiązać kontakt z neurochirurgiem Wojciechem Ilkowem z Bytomia — mówi córka Ania. - Ten młody, wspaniały lekarz podjął się skomplikowanej operacji, po której nastąpiła chwilowa poprawa zdrowia mamy. Niestety przerzuty czerniaka były już zbyt rozległe.
- Żona miała świadomość swojego stanu — wspomina pan Herbert. - Jej załamania w chorobie widziałem tylko jeden dzień, następnie pogodzona - pogrążała się w modlitwie. Miała w sobie spokój ducha. Cieszyła się już z każdej chwili. Pomimo bólu uśmiechała się na widok wnuków, syna, synowej, zięcia i ciężarnej córki z oczekiwaną wnuczką Hanią. W ostatnich chwilach życia wielką pomoc w łagodzeniu cierpienia niosła jej pielęgniarka pani Danuta Sordoń. Na początku lipca żona odeszła otoczona miłością najbliższych.
opr. mg/mg