Fragmenty książki "Niewidzialne światło", abp. Józefem Życińskim rozmawiają Dorota Zańko i Jarosław Gowin
Józef Życiński, Dorota Zańko, Jarosław Gowin Niewidzialne światło |
|
Człowiekowi świeckiemu trudno zrozumieć, czym w życiu księdza są święcenia kapłańskie. Jaki jest ich teologiczny sens? Czy sam moment święceń jest jakimś radykalnym przełomem w życiu księdza? Czy uroczystość własnych święceń zapamiętał Ksiądz Arcybiskup jako dzień szczególny czy po prostu jako logiczny etap na raz obranej drodze?
Logiczny niewątpliwie, ale psychologicznie mocny nade wszystko. Pamiętam nie tylko dzień święceń (21 maja 1972), ale i dzień poprzedni. Wieczorem, kiedy już wszyscy byliśmy przygotowani do wyjazdu wczesnym rankiem do Częstochowy, gdzie w katedrze mieliśmy przyjąć święcenia, wezwał mnie ksiądz rektor Skrzypiec i zakomunikował wiadomość: zmarł proboszcz w mojej rodzinnej parafii. Wtedy poczułem jeszcze głębszą więź i solidarność ze wspólnotą kapłańską: on odchodzi — ja przejmuję pałeczkę. A potem to szczęście, kiedy pachnący olejami świętymi wychodziliśmy z katedry do naszych rodzin. I radość, kiedy wieczorem pojechałem na podczęstochowską parafię złożyć wizytę księdzu, u którego byłem na praktyce, a ktoś poprosił mnie o spowiedź. Ten pierwszy sakrament pojednania, którego udzieliłem, szczególnie mocno utkwił mi w pamięci.
Czy doświadczenie spowiedzi jest ważne w biografii księdza?
Mam wrażenie, że tak. W moim przypadku z dwóch powodów. Tuż po święceniach pomagałem przy spowiedziach w misjach, które były prowadzone właśnie w tej podczęstochowskiej parafii na Lisieńcu, a potem wysłano mnie na placówkę w Wieluniu, gdzie do kolegiaty przyjeżdżali spowiadać się mieszkańcy wszystkich okolicznych wiosek. Trzeba było usiąść w konfesjonale o szóstej rano i spowiadać przez dwie czy dwie i pół godziny bez przerwy, podobnie wieczorem. Tak więc ten wymiar posługi bardzo mocno zaważył na pierwszych miesiącach mojego kapłaństwa.
Wieluń był pierwszą parafią Księdza Arcybiskupa?
Tak. Potem jej patronka, Matka Boża Pocieszenia, zaprowadziła mnie do drugiej parafii, w Gidlach, gdzie był duży kościół kartuzjański pod wezwaniem Matki Bożej Bolesnej.
Jak wyglądają codzienne obowiązki księdza parafialnego? Znajomość tych obowiązków jest wśród świeckich w gruncie rzeczy bardzo nikła...
Jeśli mieliśmy dyżur w konfesjonale, to trzeba było w nim zasiąść o szóstej rano. Po śniadaniu zaczynała się katechizacja. Niekiedy trzeba było szukać zastępstwa, jeśli wypadał pogrzeb, a w piętnastotysięcznej parafii tych pogrzebów było dość dużo. Dobrze zorganizowane było duszpasterstwo chorych, choć wtedy nie było jeszcze świeckich szafarzy Eucharystii i z Komunią świętą chodzili tylko kapłani. Wieczorna liturgia wymagała wcześniejszej posługi w konfesjonale. Po kolacji były spotkania z różnymi grupami — chórzystami, ministrantami czy oazą młodzieży. W każdą niedzielę mieliśmy dziewięć Mszy świętych w kolegiacie. Obowiązywała zasada, że należy liturgię zmieścić w pięćdziesięciu minutach, bo po godzinie zaczynała się następna Msza święta.
Jakie są największe problemy w pracy parafialnej — przepracowanie, relacje między wikarym a proboszczem, trudności w nawiązaniu kontaktu ze świeckimi...?
Myślę, że księdzu najbardziej potrzebne jest w pracy poczucie sensu jego wysiłków. Gdy braknie tego poczucia sensu, wszystko inne zaczyna się walić. Nieraz doświadczałem frustracji, gdy patrzyłem na „powiatowy” styl bycia moich pierwszych wiernych. Wieluń był wtedy powiatem i można było tam zaobserwować wszystkie negatywne zjawiska charakteryzujące życie w małym miasteczku. Wiele osób, które znalazły zatrudnienie w urzędzie miejskim czy powiatowym, bało się demonstrować swoją sympatię dla Kościoła z obawy przed utratą pracy czy możliwości awansu. Oprócz tego obowiązywał styl, według którego bycie nowoczesnym wymagało naśladowania wzorców telewizyjnych. Kiedy przeczytałem pamiętniki pewnego francuskiego księdza, który podając Komunię świętą jakiejś uszminkowanej pani, ostrzegał: „Attention, Jésus, nouvelle peinture!” (Ostrożnie, Panie Jezu, świeżo malowane!), muszę przyznać, że zazdrościłem mu, bo elegantki wieluńskie, jeśli już były zainteresowane luksusowymi szminkami z komisu, to Pana Jezusa omijały z daleka, żeby nie zepsuć sobie opinii kobiet nowoczesnych i postępowych.
Czy to był symptom jakiegoś kryzysu religijnego polskiego społeczeństwa?
Trudno mówić tu o kryzysie, bo one były na swój sposób religijne. Nie dotyczyło to zresztą całej społeczności — bo krzywdziłbym wiele zacnych i prawych rodzin, dzięki którym można było wtedy zachować wiarę w człowieka. Ale pewne połączenie kompleksów małomiasteczkowych z karykaturalną wizją rzeczywistości jednak tam występowało. Czasem, kiedy wieczorami spacerowałem wokół kolegiaty, przypominałem sobie książkę Władysława Grabskiego W cieniu kolegiaty i, podobnie jak ksiądz Sadok, smakowałem cierpko-gorzkie osamotnienie, które płynie z lekceważenia przez środowisko wartości cenionych przez nas. Równowagę ducha udawało mi się utrzymać dzięki wielu młodym rodzinom, które przeszły przez duszpasterstwo akademickie. Ci ludzie, najczęściej absolwenci uczelni wrocławskich, przyjeżdżali do Wielunia w poszukiwaniu pracy — i to oni wnosili nowego ducha do tamtego środowiska. Pamiętam też młodych lekarzy, jak na przykład Włodkowie Sygulscy, z którymi do dziś utrzymuję bliskie kontakty. Ich poświęcenie i życie Ewangelią były dla mnie źródłem optymizmu w tych pierwszych miesiącach mojej kapłańskiej posługi.
opr. ab/ab