"O Kapłaństwie, Eucharystii i Kościele" - wybór i opr. ks. Bogusław Kozioł TChr
|
„W Kościele, z woli i z przeznaczenia Chrystusa, przywódcami byli apostołowie, a dzisiaj są nimi ich następcy — biskupi.
Chrystus nazwał siebie Pasterzem i zdaje się, że obraz pasterza najlepiej oddaje to wszystko, co zawiera się w osobowości przywódcy — bronić, strzec, a zwłaszcza prowadzić”.
Źródło: Archiwum Postulatora
I. Posadzy. Konferencje. Kapłaństwo, t. I, s. 52-55
Kościół to wielkie narzędzie Opatrzności dla prowadzenia świata do jego wiekuistych przeznaczeń. Kościół to ów sługa ewangeliczny, któremu polecono salę godową napełnić. Owa sieć rybacza Chrystusa, której zadaniem wyłowić całą ludzkość z morza doczesności i przenieść ją na ocean nieśmiertelnego życia. Kościół to w końcu wierna Oblubienica, która nie żyje dla siebie i jakiś osobistych widoków, ale zlewa się całkiem z myślą i celami swego Oblubieńca. Serce Oblubienicy dotknięte jest w naszej epoce inną, daleko sroższą boleścią. Do tej właśnie bolesnej klęski stosuje się skarga proroka prawdziwie rozdzierająca serce: „et domi mors similis est! Domi mors similis est!”. Tak, śmierć we własnym łonie, śmierć i spustoszenie w sferze duchowej, śmierć i ruina moralna — oto, w naszym przekonaniu, najcięższa dziś rana Kościoła, rana, jakiej w tym stopniu jeszcze zdaje się nie zaznawał w swoim długim męczeńskim żywocie. I zdaje się nam, że nie przesadzamy, przedstawiając w takim świetle dzisiejszy stan Kościoła. Bo pytam każdego, kto uważnie patrzy na rzeczy, czy dzisiaj Kościół jest ową matką ludzkości, pod której skrzydła garnęły się kiedyś narody z czterech stron horyzontu? Jestże tą mistrzynią świata, którą oblegały niegdyś korne pokolenia, czerpiąc z jej ust słowa żywota? Jestże dziś pełna sieć tego rybitwy, pełna sala godowa tej Oblubienicy?
Niestety, na te wszystkie pytania możemy odpowiedzieć tylko słowy zdumienia i bólu: „Quomodo sedit sola civitas, plena populo! Facta est quasi vidua domina gentium!”. Choć jeszcze stoją domy Boże wzniesione z kamienia, choć jeszcze wykonywa się obrzęd chrześcijański na świecie, ale któż nie widzi, że są to jakby blaski jesiennego słońca, z których już nie tryskają zdroje światła i życia. Obok tego formalnego, że tak powiem, panowania religii na świecie, jakże długim i szerokim korytem rozlewa się niewiara! Jakże głęboko podcięty jest sam korzeń chrześcijaństwa w duszy narodów! Jakże daleko odbiega ludzkość od najprostszych nawet elementarnych zasad Ewangelii!
Zadajmy więc sobie pytanie: jakie to są przyczyny dzisiejszej klęski moralnej Kościoła, która z każdym dniem prawie przybiera szersze rozmiary? Lecz obok tych przyczyn, czy nie byłoby rzeczą słuszną obwiniać po części i nas samych za dzisiejszy upadek religii na świecie? Czy i nam, przejętym zgrozą na widok moralnych cierpień Oblubienicy, nie można by odpowiedzieć słowy, którymi Natan otworzył oczy Dawidowi: „tu es ille vir!”? My przyczyniamy się do upadku religii nie czynem, ale że zapoznajemy ducha powołania naszego, żeśmy zmaleli moralnie, żeśmy się wyzuli z uroku wyższego życia, uroku posłanników niebieskich, który sam jeden daje rękojmię tryumfu nad światem — słowem, że potrącamy coś bardzo o te smutne porównania do soli zwietrzałej i zagasłej pochodni. Tym to sposobem przykładamy rękę do dzieła zniszczenia.
Jakże więc w tych warunkach można doprowadzić ludzkość do równowagi moralnej? Jeden jest tylko na to sposób: potrzeba na nią silnie oddziaływać w kierunku przeciwnym, tj. potrzeba rzucać na drugą szalę tej wagi jakiś taki ciężar, któryby przemagał wrodzone człowiekowi pochylenie ku złemu, tak jak ogień przemaga zimno, a światłość ciemności. Tym zaś ciężarem, zdolnym równoważyć skażenie ludzkiej natury, zdolnym ją przechylać ku stronie dobra, jest siła wyższej niepospolitej świętości. To jedyne antidotum na moralną chorobę świata. Tylko ciągłym przeciwstawieniem tej wyższej świętości życia skażeniu świata, możemy go uleczyć. Tylko jaskrawym, olśniewającym blaskiem cnoty, w rodzaju wizji pod Damaszkiem, możemy powstrzymać jego pędy ku złemu.
Taką właśnie moralną potęgą dla ludzkości był Chrystus. Patrzmy, jak imponująco, w duchowym znaczeniu, zjawia się On na świecie, z jakim majestatem wyższego przykładu staje na szali ludzkości, aby przeciwważyć ciężar jej skażenia! Wszystko w Nim olbrzymie, heroiczne, że powiem, rozpaczliwe dla naszej słabej natury. Wszystko: miłość, pokora, ubóstwo i zaparcie się siebie, podniesione do idealnych szczytów. Toteż i uczniom swoim wskazał Boski Zbawiciel tę samą broń na ujarzmienie, te same środki na leczenie świata. Czytajmy ową instrukcję: „et convocatis duodecim” daną Apostołom przy wysłaniu na żniwo, a przenikniemy od razu zamiary Chrystusowe. Chciał On widzieć w spadkobiercach swojej misji ludzi niepospolitych, moralnych olbrzymów, ludzi, że tak powiem, nadludzkich, którzy by byli żywą antytezą świata pod wszystkimi względami, bo tylko od takich zapaśników mógł się spodziewać i szerzenia i utrzymania swoich podbojów na ziemi. Tę wyższość życia, tę rażącą i wszechstronną antytezę przeciwstawić światu, olśniewać nią jego oczy jakby połyskiem bagnetu, a tym sposobem zniewalać go do poddania się w słodką niewolę Ewangelii — taki był plan niebieskiej kampanii, nakreślony Apostołom ręką samego Mistrza.
Dlatego też, stosownie do założonego planu, nadał On im, jak i całemu pokoleniu kapłaństwa, wzniosłe miano: lux mundi, sal terrae. I słusznie, bo nie mając tej niezwyciężonej broni ducha, czymże pokonamy olbrzyma skażenia? Ogniem, mieczem, groźbą lub zimną deklamacją nie popartą czynami? O, nie łudźmy się! Piekło żartuje z takiej broni, jak wezbrana rzeka urąga łanom słomianym! Jakoż stanąwszy w duchu przed tronem Zbawiciela, zapytajmy się szczerze naszego kapłańskiego sumienia — co my dziś przeciwstawimy światu i jego skażeniu? Interrogabo te, responde mihi! Jestże na naszych skroniach aureola wyższych świętości, która by rzucała wokoło jaskrawe blaski, rozpraszała ciemności świata i pociągała ludzi niepokonanym urokiem na drogę Ewangelii? Responde mihi! Jestże w naszym duchu i postępowaniu owa wielka i uderzająca antyteza z duchem i dążnościami świata, która by mu wciąż przypominała, że przecież jest coś więcej w przeznaczeniach człowieka, niż marne zabiegi doczesne? Responde mihi! Czy życie nasze przechodzi miarę pospolitej ludzkiej uczciwości?
Niestety, dzisiejszy kapłan nie zawsze jest przedstawicielem wyższej idei, wyższego porządku rzeczy wśród ludzi. Nie zawsze jest to mąż o wybitnych rysach świętości, którego życie byłoby ustawicznym a silnym protestem przeciw duchowi świata, ustawicznym a wymownym kazaniem na temat słów Apostoła: hoc itaque dico fratrem — tempus breve est; reliquum est, ut qui utuntur hoc mundo, tanquam non utantur. Praeterit enim figura huius mundi! Nie jest to po większej części dobry, poczciwy, ale zwyczajny i pospolity człowiek! Podnieśmy zasłonę jego ducha, zbadajmy tajniki serca, roztrząśnijmy całe jego życie zewnętrzne. Wyższy duch, wznioślejsze wzory cnoty, wszystko to nas odbiegło, wszystko gdzieś utknęło na mieliźnie moralnej i zamiast jaskrawego, że tak powiem, słońca kapłaństwa, pozostał tylko księżyc — blady, zimny, bezduszny, choć może miły dla oka!
A i tam nawet, kędy doskonałość ewangeliczna jest wyłączną profesją stanu, tj. w ogniskach zakonnych, jakże często znajdujemy siedlisko tylko pospolitych namiętności, okrytych zasłoną habitu! Żeby świat nawracać, potrzeba być jaskrawą gwiazdą na jego horyzoncie. Lecz jeśli tego nie ma, jeśli świecimy tak blado, że się prawie nie wyróżniamy od ogółu, jeśli świat lekceważy nasze życie, widząc w nim tylko wierne odbicie swojego — możesz, pytam, poddawać się naszemu wpływowi? Nie łudźmy się tym, że zbrodnie na nas nie ciążą, bo już przez to samo wykraczamy, że jesteśmy wśród ludzi jakąś siłą neutralną i martwą, już przez to samo gubimy świat, że go nie leczymy: non pavisti, occidisti! „Dla kapłana — mówi Massillon — nie ma stanowiska biernego; jeśli nie buduje, już przez to samo gorszy; jeśli nie ożywia, już przez to samo zabija; jeśli jego obyczaje nie są wzorem, stają się szkopułem; jeśli całe jego życie nie pociąga do świętości, już przez to samo upoważnia i mnoży występek”. Wszakże aniołowi Efeskiego Kościoła przyznano różne cnoty: męstwo, cierpliwość, stateczność w wierze i gorliwość w pracy, a jednak nie uszedł on zarzutu za to właśnie, że zstąpił ze szczytu ewangelicznej świętości. „Scio opera tua, et laborem et patientiam tuam et quia non potes sustinere malos, et temptasti eos, qui se dicunt apostolos et non sunt, et invenisti eos mendaces; et patientiam habes et sustinuisti propter nomen meum et non defecisti. Sed habeo adversus te quod caritatem tuam primam reliquisti. Memor esto itaque unde excideris, et age paenitentiam et prima opera fac; sin autem, venio tibi et movebo candelabrum tuum de loco suo, nisi paenitentiam egeris”. O jakże te słowa dziwnie przypadają do naszego życia! I my się krzątamy — laborem tuum; i my cierpimy niemało ucisków — patientiam tuam; i my wzorowo jesteśmy wierni Kościołowi — et non defecisti; a jednak obok tego, czyż nie literalnie stosuje się do nas: sed habeo adversus te, quod caritatem tuam primam reliquisti? Memor itaque esto unde excideris!
Zrozumiejmy, że brak ducha nie da się zastąpić żadnym technicznym środkiem; że zresztą w walce apostolskiej sprawdza się zawsze widzenie Konstantyna: „pod tym znakiem zwyciężysz!”, tj. że tylko mocą krzyża, tylko duchem krzyża można pokonywać potęgi ciemności. W tym duchu stańmy na arenie kapłaństwa jako żywe świeczniki świata, przejawmy tego ducha w każdym czynie, ruchu i odcieniu życia naszego, przejawmy go tak wiernie, byśmy śmiało mogli wołać do wszystkich: imitatores mei estote sicut et ego Christi, a wówczas niezawodnie odnowimy oblicze ziemi.
opr. ab/ab