Z zagadnień teologii duchowości - Część trzecia - Rozdział 6 - Miłość jako realizowanie się wiary
Miłość jako realizowanie się wiary
Przy swym Wniebowstąpieniu Chrystus zapewnił, że pozostanie z nami po wszystkie dni, aż do skończenia świata (Mt 28, 20). Pozostał nie tylko w Kościele, nie tylko w uobecniającej Jego zbawcze dzieło Eucharystii, pozostał też w naszych bliźnich, z którymi się identyfikuje: "Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili" (Mt 25, 40). Dzięki obecności bliźnich w naszym życiu codzienność staje się wyzwaniem dla naszej wiary, bo to wiara pozwala nam patrzeć na świat jakby oczami Chrystusa i dostrzegać ukrywającą się w drugim człowieku obecność Bożą.
Wiara "działa przez miłość" (Ga 5, 6) i w miłości znajduje swoje pełne życie, zaprasza do obcowania, do "komunii" z Bogiem i braćmi. Bóg objawia nam swoją miłość (agape), którą przyjmujemy przez wiarę, aby ją następnie przelewać na innych. W miłości powierzenie siebie Bogu przez wiarę - powie Jan Paweł II - uzyskuje właściwy charakter i wymiar odwzajemniającego daru.
Istnieją dwa podstawowe rodzaje więzi między ludźmi i korelatywne do nich dwie koncepcje miłości. Pierwsza, starożytna koncepcja, przekazana nam przez Platona, określa miłość słowem eros, koncepcja druga, którą ukazuje chrześcijaństwo, to miłość określona w języku greckim terminem agape. Istnieje więc eros i agape, dwa rodzaje miłości, które leżą u podstaw dwóch różnych więzi między ludźmi. Eros platoński to miłość, która kocha to, co uważa za warte miłości. Jest to miłość emocjonalna. Jeżeli ci ktoś czy coś odpowiada, na przykład ze względu na ładny, estetyczny wygląd, jeżeli jest ci miło z kimś czy z czymś być, coś mieć, to wszystko wynika jedynie z twoich czysto naturalnych uczuć i jest platońskim erosem. Kochasz coś, co sprawia ci przyjemność, z czym jest ci dobrze. Jest to miłość egocentryczna, ponieważ chodzi w niej wciąż o ciebie, o to, żeby tobie było przyjemnie.
Miłości tej - mimo jej braków i ograniczeń, mimo jej interesowności i nietrwałości - nie należy potępiać czy niszczyć. Wiąże się ona z porządkiem naturalnym, który pochodzi od Boga, ale naruszony został przez grzech pierworodny. Należy ją oczyszczać i przekształcać w miłość nadprzyrodzoną, tę, która w sposób istotny złączona jest z życiem łaski i zgodnie z Ewangelią oraz myślą św. Pawła stanowi odbicie miłości samego Boga. Ukazuje ją słynny tekst św. Pawła z Listu do Koryntian: "Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. [ ] Nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; [ ] wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję" (1 Kor 13, 4-7). Taka miłość w greckim oryginale Listu określona jest terminem agape. W koncepcji chrześcijańskiej Bóg jest agape - miłością, która zstępuje ku człowiekowi i kocha to, co nie jest warte miłości. Jest to miłość spontaniczna, udzielająca się dlatego, że jest miłością. Agape to ogarniająca człowieka miłość bezinteresowna. Nam czasami wydaje się, że Bogu trzeba się podobać, zasłużyć na Jego miłość. A przecież On kocha ciebie dlatego, że jesteś Jego dzieckiem, nie dlatego, że jesteś wart. Agape to miłość stwórcza, miłość, która kocha nie dlatego, że jesteś wart miłości, tylko żebyś był jej wart. Agape pragnie tworzyć w tobie dobro, coraz więcej dobra. Ktoś otrzymując specjalne łaski od Boga dziwi się, dlaczego został nimi obdarzony. A przecież miłość agape zstępuje na niegodnych, zstępuje na nas wszystkich, bo wszyscy jesteśmy niegodni i wszyscy potrzebujemy tej miłości stwórczej, stwarzającej dobro. Dramat Boga, który jest miłością, polega na tym, że On nie może rozlewać swojej miłości w pełni, że nie może zalać nią duszy ludzkiej, którą kocha, bez miary. Bóg ciągle poszukuje takich otwartych serc, na które mógłby rozlewać bez miary swoją nieskończoną miłość.
Dla matki, która kocha dziecko, choćby było najbrzydsze, będzie ono zawsze najpiękniejszym dzieckiem, bo to jej dziecko. Czy to ważne, ile masz wad. Może masz ich całe mnóstwo, może bardzo cię przytłaczają, może nie możesz już tego znieść. A przecież Bóg chce cię ogarniać swoją miłością, chce w tobie stwarzać miłość, chce na ciebie zstępować, aby ciebie, grzesznego i niegodnego, uczynić arcydziełem swojej miłości.
Miłość agape, która zstępuje do ciebie z góry, od Boga, i którą przyjmujesz przez wiarę, nie może być w tobie zamknięta. Miłość jako dobro musi się rozlewać, musi być przekazywana. Agape to Chrystus, który w tobie żyje i który przez ciebie i w tobie chce kochać innych. Człowiek obdarzony miłością agape - miłością bezinteresowną - sam zaczyna kochać, a ściśle mówiąc Chrystus w nim zaczyna kochać innych. Agape jest miłością nie tyle emocjonalną, ile miłością woli, która chce obdarzać dobrem. Stworzone przez nią więzi międzyludzkie potrafią przetrwać nawet samą śmierć. Nie jest ważne, kim jest ten drugi - brzydki czy ładny, miły czy niemiły, pełen wad i grzechów czy też nie. Ważne, że miłość chce go kochać, aby mógł on stawać się lepszym. Ta miłość agape, która wzrasta w tobie na skutek zstępowania do twego serca Chrystusa, wyraża się często w drobiazgach, w gestach, spojrzeniach. Bardzo ważne jest, abyś tę miłość rozdawał w cieple swojego spojrzenia, w akceptacji, w podziwie, w stałym życzliwym przyjmowaniu drugiego człowieka.
Agape jest nie tylko miłością stwórczą, jest też miłością tworzącą komunię, wspólnotę międzyludzką. Kontakt między ludźmi to często problem uczuć. Są trzy podstawowe warianty emocjonalnych relacji międzyosobowych. Mogą to być relacje rządzone uczuciami pozytywnymi, gdy ktoś jest ci bliski, odpowiada ci, lubisz go, chcesz z nim być. Takich uczuć pozytywnych możemy doświadczać zarówno w stosunku do Boga, jak i do człowieka. Może ci być np. dobrze z Panem Bogiem. Czasami kogoś "roznosi" w kontakcie z Bogiem, są to godziny, dni, a nawet miesiące. Uczucia pozytywne potrafią zalewać duszę ludzką. W drugim przypadku uczucia pozytywne zanikają, rodzi się pewnego rodzaju emocjonalna pustka - nic cię nie ciągnie do określonej osoby. To może stać się nagle albo w formie pewnego procesu, który będzie narastał. Z punktu widzenia psychologii można mówić wówczas o pewnej dezintegracji emocjonalnej. I może być trzeci wariant, ten najtrudniejszy, kiedy pojawią się uczucia negatywne. Uczucie niechęci też może występować zarówno w odniesieniu do drugiego człowieka, jak i w odniesieniu do spraw związanych z Panem Bogiem. To ostatnie występuje często w okresach oczyszczeń. Może cię wtedy coś "wyrzucać" z kościoła, możesz odczuwać niechęć chodzenia do spowiedzi czy Komunii świętej, możesz mieć trudności w kontakcie modlitewnym. Podobnie mogą pojawiać się uczucia negatywne wobec drugiego człowieka. W pewnym momencie ktoś, kto był bliskim ci przyjacielem, zaczyna cię po prostu drażnić i odrzucać.
Ludzkie więzi oparte na uczuciach pozytywnych to więzi naturalne. Tego rodzaju uczucia i więzi mogą rodzić się wśród każdej grupy ludzi, nawet wśród przestępców. Mogą to być wspólnoty koleżeńskie. Często można spotkać ludzi bardzo ze sobą zgranych w sensie więzi naturalnych, zgranych na zasadzie wspólnych interesów. Jednak naturalne uczucia pozytywne są czymś bardzo nietrwałym. Mogą one np. występować na początku małżeństwa, a potem zanikać. Co dzieje się, gdy one zanikają? - Rodzi się kryzys spowodowany narastającą pustką emocjonalną, trudną do zniesienia. W stosunku do Pana Boga będzie to pewnego rodzaju oschłość - nic nie czuję w kontakcie z Bogiem, nic mnie nie ciągnie ani do modlitwy, ani do spowiedzi, ani do Eucharystii. Podobny kryzys pojawia się w związku z zanikiem uczuć do drugiego człowieka, gdy nagle przestaje cię coś ciągnąć do człowieka, który przedtem był ci kimś bliskim. Rodzi się wtedy swoista pustka wobec przyjaciół i znajomych.
I wreszcie sytuacja trzecia, bardzo już trudna, kiedy pojawia się emocjonalna niechęć do spraw Bożych czy też niechęć do drugiego człowieka. W takim przypadku trzeba czasami aż heroizmu, żeby się przezwyciężyć. Ale to właśnie wtedy, gdy ustaje bądź w jakimś stopniu załamuje się czy przynajmniej zmniejsza więź naturalna, jest szansa na pojawienie się lub pogłębienie więzi nadprzyrodzonej.
Może być taka sytuacja w małżeństwie, że małżonkowie tak doskonale do siebie pasują, że są jak dwa kawałki rozłupanej cegły, które złożone całkowicie do siebie przylegają. Z punktu widzenia wiary nie jest to ideał. Przecież jest to tylko czysto naturalne zgranie uczuć pozytywnych. Nie jest to jeszcze ta wypracowana miłość chrześcijańska, miłość agape. Podobnie jest w przypadku dzieci w rodzinie. One nie muszą być zgrane, i nie o to chodzi, by nie było z nimi problemów. Chodzi o to, by próbowały kochać się mimo swoich wad i odrębności, a nie żeby były dopasowane i zgrane ze sobą.
Każda wspólnota, czy to wspólnota małżeńska, czy wspólnota przyjaciół, czy jakiejś grupy, jeżeli opiera się wyłącznie na więzi naturalnej, nie ma większych szans przeżycia i kiedyś, wcześniej czy później, musi albo rozpaść się, albo przejść na wyższy stopień egzystencji. Z punktu widzenia wiary można powiedzieć, że to dobrze, jeżeli w naszym życiu pojawiają się tego rodzaju kryzysy. Dobrze, że nagle ktoś staje się nam mniej miły, mniej lubiany, ponieważ z tym może wiązać się niezwykła szansa. Wezwanie Chrystusa, aby realizować Ewangelię, staje się właśnie wtedy szczególnie aktualne. Tak jest również w relacji z Bogiem, w trakcie oczyszczeń, nieraz gwałtownych, kiedy to nie czujesz więzi z Bogiem, kiedy wydaje ci się, że Go w ogóle nie kochasz, kiedy cię naprawdę wprost coś odrzuca od Niego, a ty jednak starasz się być Mu wierny. Jakże cenna jest spowiedź wtedy, kiedy nie masz chęci pójść do niej, jak cenna jest Eucharystia, kiedy cię do niej nic nie ciągnie, a ty jednak idziesz, ponieważ wiesz, że On - kochający cię Chrystus - jest tam i czeka na ciebie. Ileż wtedy więcej wkładasz w to swojego wysiłku, twój dar wzrasta na miarę braku więzi naturalnych. Jak to dobrze, że pojawiają się między nami kryzysy, że są nieraz nieporozumienia w małżeństwie, że dzieci potrafią czasem pobić się, bo nie pasują do siebie. To jest ta szpara, ta jakaś rysa, która może umożliwić zrodzenie lub pogłębienie się więzi nadprzyrodzonej i nadprzyrodzonej miłości. Tej miłości, która jest dziełem Chrystusa, i która, jeżeli rozrośnie się, trwa do końca. Dopiero taka miłość jest mocna, mocna Chrystusem, mocna Bogiem. Małżeństwo silne Bogiem to małżeństwo, które przeszło tego rodzaju dezintegrację i potrafiło reintegrować się na wyższym poziomie. Błogosławiony każdy, kto przeżył jakąś taką trudną chwilę z Bogiem i nie zdradził Go, i pozostał Mu wierny, ponieważ wtedy jego miłość naprawdę zapuściła korzenie.
Jest w tym wszystkim jakaś wielka nadzieja, zwłaszcza dla tych, którzy martwią się, że jest im nieraz tak ciężko. Drugi człowiek często nie jest łatwy. Niekiedy zdaje się on robić wszystko, by odstręczać nas od siebie, ale to właśnie wtedy jest on dla nas szczególną łaską, ponieważ niesie ze sobą wezwanie do przejścia ponad więź naturalną ku więzi nadprzyrodzonej, ku agape. Z punktu widzenia wiary osoby, które mniej lubimy, są dla nas najcenniejsze, bo stwarzają największą szansę polaryzacji naszych postaw i zobaczenia, że kochać to nie to samo co lubić.
Pozwolić, by Chrystus w nas kochał
Specyfiką miłości chrześcijańskiej jest chrystocentryzm w podwójnym znaczeniu tego słowa. Po pierwsze, Chrystus jest najwyższym i jedynym wzorem miłości. Masz kochać tak jak On: "Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem" (J 13, 34). Jednak żebyś mógł kochać jak Chrystus, musisz przez wiarę odkrywać Jego Oblicze, ukazywane w Słowie objawionym. Nie wystarczy teoretyczne poznawanie postaci Chrystusa. Dopiero bowiem wraz ze wzrostem wiary będzie wzrastała w tobie miłość, będzie wzrastała egzystencjalna więź z osobowym ideałem miłości, jakim jest Jezus Chrystus. Przez wiarę, która pozwala ci wsłuchiwać się w objawione Słowo i przylgnąć do osoby Chrystusa, poznasz Tego, który jest wzorem miłości i zapragniesz kochać tak, jak On umiłował - a On umiłował do końca. Przez wiarę będziesz przyswajał sobie Jego myśli i pragnienia, będziesz myślał jak On, pragnął jak On, kochał jak On.
Po drugie, miłość chrześcijańska jest miłością Chrystusa w nas. On jest naszą Drogą, Prawdą i Życiem. Jest tym, który myśli, modli się, żyje w nas i kocha w nas swoją miłością. Od stopnia wiary, pozwalającej ci uczestniczyć w życiu Boga, zależy stopień twojej miłości. Naśladowanie Chrystusa jest nie tyle zewnętrznym wzorowaniem się na Jego czynach, ile przylgnięciem do Niego przez wiarę, tak by Jego wola stawała się naszą wolą, a Jego życie w nas mogło nieustannie wyrażać się w sposobie naszego życia. Powierzyć się Chrystusowi przez wiarę to przyjmować zstępującą na nas Jego miłość, to pozwolić, żeby On nas kochał, pozwolić, by w nas i przez nas mógł kochać innych swoją miłością. Wiara pozwala przylgnąć do Chrystusa, powierzyć i oddać się Jemu tak, że staje się ona wtedy jakby jedno z ufnością i miłością. Przenikająca całość chrześcijańskiej egzystencji wiara zawiera bowiem w sobie nadzieję i miłość jako dwie formy swej realizacji.
Kochać kogoś, do kogo czujemy niechęć, nie jest czymś łatwym. Dlatego musimy otworzyć się na Chrystusa i wobec przygniatającej fali uczuć negatywnych poczuć się bezradnym dzieckiem. Musi pojawić się w nas postawa dziecka, bezradnego w obliczu spraw związanych z Bogiem i z ludźmi, z otoczeniem i środowiskiem. Dopiero bowiem taka postawa, postawa ufnej wiary, że Jezus przyjdzie i sam będzie w nas kochał, również tych, których my nie darzymy sympatią, umożliwi nam przejście do miłości agape. Ostatecznie przecież w sytuacji, gdy narastają w nas uczucia negatywne albo przynajmniej zanikają uczucia pozytywne, tylko Chrystus potrafi w nas kochać. Nasza wola powinna stawać się dzięki Niemu wolna wobec uczuć, a przynajmniej powinna dążyć do takiej wolności. Jego obecność w nas przynosi nam nawrócenie, uwalnia, obdarza łaską, a tym samym i wolnością. Ta obecność urzeczywistnia się jednak na tyle, na ile istnieje w nas pokora, na ile jesteśmy mali i bezradni przed Bogiem, bo dopiero tacy potrafimy przyjmować przez wiarę miłość Jezusa. W tym sensie pojawiająca się w naszym życiu trudność w relacjach z ludźmi jest szansą otwarcia się nas na łaskę, na miłość Jezusa, który widząc, jak jesteśmy bezradni wobec naszych uczuć - a jednocześnie oczekujący wszystkiego od Niego - zstępuje do nas jako Boska agape.
Chrystus zstępujący do twojego serca chce kochać, chce udzielać się innym i pragnąć ich dobra, chce kochać coraz więcej i pragnąć jak największego dobra dla innych, co w świetle wiary oznacza pragnąć ich świętości. Jeżeli kochasz kogoś, troszcząc się jedynie o jego sprawy materialne, doczesne, to musisz uświadomić sobie, że właściwie zabrakło ci autentycznej miłości. Nie wystarczy troska o sprawy życia doczesnego, o wykształcenie, zdrowie, byt materialny. Kochać w pełni możesz tylko wtedy, kiedy sam zapragniesz świętości i kiedy zapragniesz zaszczepiać to pragnienie innym.
Nie można kochać człowieka, nie kochając Boga
Z tej prawdy, że to Chrystus kocha w nas drugiego człowieka, wynika, że nie można kochać człowieka, nie kochając Boga. Przecież sam nie potrafisz kochać. To Chrystus w tobie kocha. Kochając Chrystusa i otwierając się na Niego, otwierając się na zstępowanie ku tobie tej Boskiej agape, pozwalasz Mu kochać siebie, a przez siebie innych. Twoje otwieranie się na to zstępowanie Chrystusa ku tobie, czy to w sakramentach świętych, czy w modlitwie, pozwala ci kochać innych. Na ile przyjmujesz Chrystusa, na ile pozwalasz Mu ogarnąć się sobą, na tyle możesz Go udzielać innym. Kochać drugiego człowieka to udzielać mu Chrystusa. Nie można udzielać tego, czego się nie ma. Im bardziej kochasz Boga i przyjmujesz Go w tej miłości, pozwalając Mu w sobie żyć i działać, tym bardziej jesteś zdolny miłować innych.
Kochać znaczy udzielać się, udzielać dobra innym. Nie wystarczy jednak udzielać jedynie dóbr materialnych. W świetle wiary ważniejsze są dobra duchowe. Jeżeli ich nie udzielasz swoim bliskim, ma wówczas miejsce swoista "kradzież" duchowa, swoista duchowa "krzywda". Przecież oni mają prawo do tych dóbr. Twoje otoczenie ma prawo do tego, byś wzrastając w łasce uświęcającej i w dążeniu do świętości stawał się dla nich czystym kanałem łaski. Twój wzrost w świętości staje się w świetle wiary najcenniejszym darem dla twoich bliskich. Musisz zakwestionować swoją miłość, musisz stanąć w prawdzie i zapytać, czy naprawdę kochasz. Jesteś z pewnością święcie przekonany, że kochasz swoje dziecko, bo nie tylko troszczysz się o sprawy doczesne, ale również modlisz się za nie. Ale przecież wartość i skuteczność twojej modlitwy zależy nie od uczuć, a od stopnia łaski uświęcającej, od stopnia twojej wiary i miłości Boga. Jeżeli nie ma w tobie życia wewnętrznego, jeżeli nie ma w tobie wzrostu wiary i miłości Bożej, stajesz się dla swego otoczenia "złodziejem" w sensie duchowym.
Matka, która jest "letnią" chrześcijanką i nie przylgnęła przez wiarę do Chrystusa, powinna uświadomić sobie, że przez to, iż nie ukochała Chrystusa, nie ukochała też w pełni swojego dziecka. Przez to, że nie przyjmuje Komunii św., pozbawia szczególnych łask również swoje dziecko, które jest dla niej skarbem. Nieświadomie okrada je z tych łask, które spływałyby na nie dzięki jej Komuniom św. Każde bowiem uczestnictwo w Eucharystii, przystąpienie do sakramentu pokuty, przyjęcie innych sakramentów i każda modlitwa na mocy "systemu naczyń połączonych", czyli naszego ścisłego powiązania w Mistycznym Ciele Chrystusa, jest zawsze jednoczesnym dawaniem dobra innym. Na tyle kochasz męża, syna, córkę, rodziców, osoby bliskie czy dalsze, na ile sam nawracasz się ku Bogu, na ile dążysz do świętości i pozwalasz, byś już nie ty żył, ale by żył w tobie Chrystus. On, który jest jedyną miłością i jedynym dobrem, pragnie miłować nas bezgranicznie i ciągle szuka dusz, na które mógłby rozlewać bezmiar swojej miłości. Nie można kochać człowieka, nie kochając Boga. Tak naprawdę drugiego człowieka kochają tylko święci, ci, którzy w pełni otworzyli się na Chrystusa, w których Chrystus w pełni może żyć i kochać.
Psychologia mówi o "ja" idealnym i "ja" faktycznym. Każdy z nas ma jakieś wyobrażenie tego, kim chciałby być, czyj obraz i podobieństwo chciałby w sobie zrealizować. Pragnienia te odzwierciedlają "ja" idealne. "Ja" faktyczne zaś może być czasami tak odstręczające, że niektórzy zżymają się na nie czy wręcz irytują na swoje "ja" faktyczne. Nie jest to postawa właściwa. Dowodzi ona jednak, że człowiek nie chce być takim, jakim jest, że ma swoje "ja" idealne, że pragnie być kimś innym, bardziej sobą.
Jeżeli przez wiarę otwierasz się na Chrystusa, On staje się twoją "drogą i prawdą, i życiem" (J 14, 6). On sam zaczyna wtedy ukazywać ci twoje "ja" idealne i jednocześnie je urzeczywistniać. On sam będzie dokonywał twojej samorealizacji.
W człowieku wierzącym obraz "ja" idealnego będzie doskonalił się wraz z rozwojem życia wewnętrznego, z rozwojem identyfikacji z Chrystusem. Poznawanie Chrystusa i przylgnięcie do Niego rodzi bowiem w nas pragnienie utożsamienia się z Nim. Chrystus staje się wtedy naszym osobowym ideałem, naszym "ja" idealnym. Wzrastanie w wierze i łasce powoduje uwyraźnianie się twojego "ja" idealnego, ponieważ wtedy Chrystus udziela ci coraz więcej nadprzyrodzonego światła i coraz pełniej ci się objawia.
Ponieważ wszyscy jesteśmy przeznaczeni na to, "byśmy się stali na wzór obrazu Jego Syna" (Rz 8, 29), dlatego jedynie Chrystus może być naszym prawdziwym osobowym ideałem. W miarę więc, jak obraz twojego "ja" idealnego zbliża się do obrazu Chrystusa, ty zbliżasz się do prawdy, Chrystus sam staje się twoją drogą i prawdą. On sam też udziela mocy twojej woli, byś mógł na wzór "ja" idealnego kształtować swoje "ja" faktyczne.
Każdy z nas realizuje samego siebie dopiero wtedy, gdy kocha. Ja mogę zrealizować siebie tylko dzięki tym, których kocham. Taka jest ekonomia Boża i taka jest moja struktura psychiczna. Nikt z nas nie może sam siebie zrealizować bez odniesienia do drugiej osoby. Bez tego odniesienia nigdy nie będziesz w pełni sobą. Niekiedy w naszej relacji z drugim człowiekiem wszystko układa się niemal idealnie i wtedy nie widzimy potrzeby heroizmu. Czasami jednak nasz bliźni potrafi postawić nas w takiej sytuacji, że bez heroizmu pozostawałoby tylko zaprzeczenie miłości. W czasie II wojny światowej ludzie stawiani byli często wobec wezwania do miłości heroicznej - albo ty będziesz bił, albo sam będziesz bity; albo będziesz zabijał, albo sam zginiesz. Były to sytuacje szczególne, ale i w warunkach mniej dramatycznych Bóg niejednokrotnie będzie wzywał nas do miłości za wielką cenę. Wtedy przekonamy się, że nie potrafimy kochać i łatwiej nam będzie zrozumieć głęboki sens słów Chrystusa: "Ja jestem krzewem winnym, wy latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić" (J 15, 5) - bez Chrystusa nic nie możemy uczynić. To Chrystus jest naszym życiem. Bez Niego stajemy się jak odcięta od winnego krzewu latorośl, która usycha. - Człowiek nie może zrealizować siebie bez Chrystusa.
Samorealizacja każdego z nas dokonuje się na tyle, na ile otwieramy się na Chrystusa, na ile pozwalamy, by to On sam w nas kochał, by On sam w nas żył. Gdybyś w pełni otworzył się na Chrystusa, mógłbyś powiedzieć za św. Pawłem: "Teraz już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus" (Ga 2, 20). - A Chrystus rzeczywiście ma takie niezwykłe pragnienie: chce kochać miłością właściwą każdemu z nas; chce mieć tyle twarzy, ilu jest ludzi na ziemi.
Kościół uczy, że nie ma miłości bez krzyża - bym mógł kochać drugiego człowieka, moje "ja" musi zostać ukrzyżowane. Ja jednak nie zgodzę się na to bez łaski. Tylko łaska może mnie do tego uzdolnić. Łaska zaś działa tak, że to sam Chrystus włącza się w moje "chcę", w to ludzkie: "chcę kochać, chcę wybierać dobro". "To Bóg jest w was sprawcą i chcenia, i działania zgodnie z Jego wolą" (Flp 2, 13).
Nasza wola, dzięki której możemy wybierać dobro i miłość, jest słaba. Wola człowieka jest za słaba, by wybierać to, co trudne, co wymaga przekreślania własnego egoizmu. Jeżeli ktoś jeszcze tego nie doświadczył, to z pewnością kiedyś przekona się, że naprawdę nie potrafi kochać, że nie potrafi obumierać sobie - a tylko przez miłość każdy z nas staje się w pełni człowiekiem.
Miłość to akt woli, to nasza chęć obdarzania innych tym, co dobre. Wiemy, że każdy z nas może chcieć czegoś np. na "5, 70 czy 100 procent". Jeżeli jest w nas pragnienie realizowania miłości na "10 procent", to za mało, by tworzyć międzyludzką harmonię, by mógł dokonywać się proces integracji osób; za mało, by kochać tak, jak Chrystus kochał. Moje "chcę" może jednak być coraz bardziej potęgowane łaską Chrystusa, tak że zacznę chcieć realizować Chrystusowe przykazanie: "abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem" (J 13, 34) już nie na "10 procent", ale na 70, czy nawet więcej. Tym objawia się życie Chrystusa w nas.
Odkrycie Chrystusa w drugim człowieku w niczym nie pomniejsza wartości bliźniego. Kochając Chrystusa, kocham jednocześnie tego człowieka. To dzięki Chrystusowi drugi człowiek zaczyna nas fascynować, bo staje się coraz lepszy, coraz piękniejszy. Chrystus, włączając się w jego wolę, sprawia, że ten człowiek coraz bardziej pragnie dobra, że jest w nim tego dobra coraz więcej. Jest to jego dobro, bo przyjęta łaska pozostaje dobrem człowieka, choć jednocześnie jest to dobro Chrystusa. Chrystus włącza się w nasze życie w sposób tak doskonały, że to On kocha drugiego człowieka moją miłością, a ja kocham Jego miłością. Nie ma tu jakiegoś rozdzielenia ni alienacji, przeciwnie, dzięki temu, że Chrystus jest we mnie, ja staję się sobą - kocham i wzrastam w miłości.
Jeżeli Chrystus staje się moim "ja" idealnym, dokonuje się moja samorealizacja. I odwrotnie, gdy grzeszę, kiedy mówię Chrystusowi - "nie", ograbiam siebie z własnego "ja", staję się coraz mniej sobą. Grzech i zamknięcie na Chrystusa wyobcowuje mnie. Jeżeli zamykam się na Chrystusa, staję się smutny, przygnębiony, zły, a przecież nie takim chcę być, nie takie jest moje "ja" idealne. To Chrystus jest "ja" idealnym twoim, moim, każdego z nas - dlatego przybiera tyle twarzy. Jednocześnie to On je w każdym z nas realizuje. Ta wspaniała rzeczywistość jest potwierdzeniem słów Chrystusa: "Ja jestem drogą i prawdą, i życiem".
Nasza samorealizacja dokonuje się przez życie w prawdzie i podjęcie Bożego wezwania do miłości. Bez życia w prawdzie nie można mówić o miłości w sensie nadprzyrodzonym. Ta bowiem miłość jest miłością samego Chrystusa w nas, a On żyje w nas na tyle, na ile my, widząc siebie w prawdzie, czyli poznając własną słabość, przyzywamy Go, na ile chcemy, by On sam był naszym życiem. Człowiek sam z siebie nie jest zdolny do dobra nadprzyrodzonego. Kościół nie mówi, że natura ludzka jest zepsuta, niemniej powinniśmy mieć świadomość, że my sami z siebie nie jesteśmy zdolni do dobra nadprzyrodzonego, że nie potrafimy kochać. Sami z siebie nie jesteśmy zdolni do podjęcia tego niezwykle trudnego dla nas Bożego wezwania, zwłaszcza wezwania do miłości bliźniego, która niekiedy wymaga od nas wręcz heroizmu. Chrystus w rozmowie z młodzieńcem powiedział: "Czemu nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg" (Mk 10, 18). Wszystko, co jest dobre w nas, pochodzi od Boga. - "Cóż masz, czego byś nie otrzymał?" (1 Kor 4, 7).
Do tych słów musimy stale powracać, bo nie można mówić o samorealizacji w Chrystusie bez życia w prawdzie. Chrystus powiedział o sobie: "Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie" (J 18, 37). Bóg jest jakby w sposób szczególny wyczulony na prawdę. Antropomorfizując można powiedzieć, że prawda to "słaby punkt" Boga. Jeżeli masz upodobnić się do Chrystusa, nie może być w tobie zakłamania. Chrystus, który utożsamia się z prawdą, jest nieustępliwy wobec fałszu i pychy, wobec przywłaszczania tego, czego On sam w nas dokonuje. Im większe Boże łaski przypisujemy sobie, tym większa okazuje się nasza głupota. Bóg, broniąc nas przed tym, będzie musiał ograniczać swoje łaski.
Fundamentem naszej samorealizacji jest pokora. Jest ona dlatego tak ważna, że człowiekowi, który niczego sobie nie przywłaszcza, Bóg gotów jest dać wszystko. Jeżeli żyjesz w prawdzie i uznajesz, że bez Chrystusa nic nie możesz, to tak jakbyś przyzywał Go: Przyjdź i żyj we mnie. - I dopiero wtedy Chrystus przychodzi.
Żeby nie przypisywać sobie działania Chrystusa, staraj się możliwie często mówić: To dzięki Tobie, Chryste, ja jestem sobą; to dzięki Tobie mój współmałżonek jest taki fascynujący, dzięki Tobie ludzie, których spotykam, są tacy dobrzy. Będzie to wyraz pokory. Wszystko, co fascynuje mnie w drugim człowieku, jest i Chrystusowe, i jednocześnie tego człowieka. Gdybyśmy uważali, że ktoś, kto nas fascynuje dobrem nadprzyrodzonym, jest sam z siebie taki godny podziwu, byłoby to uleganie złudzeniu. Każdy z nas kiedyś przekona się, jak bardzo jest słaby i grzeszny. Tymczasem Chrystus właśnie z nas, z ciebie chce stworzyć arcydzieło, które będzie fascynowało innych, i będziesz wtedy coraz bardziej stawał się sobą, a jednocześnie będzie w tobie wzrastał Chrystus.
Każdy ze świętych w inny sposób zrealizował w sobie obraz Chrystusa. Czymś niezwykłym jest to, że mamy tak różnych świętych. Mamy naszą królowę Jadwigę, która była prawie jak arbiter elegantiarum - miała taki szczególny i to nie tylko estetyczny smak, fascynowała inteligencją, poziomem umysłowym i duchowym. I mamy św. Benedykta Labres, który umierał jako nędzarz i żebrak. A św. Kamil de Lellis był w młodości karciarzem, zabijaką, prowadził życie pewnie gorsze niż żołnierze wyrzuceni z francuskiej legii cudzoziemskiej. Kiedyś, kiedy był już nałogowym alkoholikiem, zobaczył zakonnika i nagle pojawiła się w nim iskra nadziei - przecież i ja mogę być innym. Kiedy później znów przegrał w karty i zmuszony do żebrania zakrywał sobie chustką twarz, ożyło w nim pragnienie, by z tym wszystkim zerwać, zrozumiał, że to, co robi, jest poniżające, że on nie jest sobą, że jest karykaturą człowieka. Zaczął marzyć, żeby być normalnym człowiekiem. Postanowił się nawrócić. I wtedy Chrystus dokonał jego samorealizacji, uczynił z niego nie tylko normalnego człowieka, ale arcydzieło, doprowadził go do świętości.
Tak postępuje z nami Chrystus, ponieważ On chce stawać się dla nas wszystkim - naszą miłością, naszą drogą, prawdą i życiem.