Cud nocnego nieba objawił mi tę prawdę
Czasami żeby zrozumieć jakiś fragment Pisma Świętego, potrzebujemy osobistego objawienia. Dopóki Duch Święty nie udzieli nam swego światła, żadne wyjaśnienia nie sprawią, by słowa ożyły. Tak właśnie działo się ze mną, kiedy w czytaniach mszalnych słyszałam, że imieniem Jezusa jest Emmanuel. Dla mnie tytuł Emmanuel, „Bóg z nami”, oznaczał tyle, że Jezus przyszedł w ludzkiej postaci i odtąd świat nie był już taki sam. Tego nigdy nie kwestionowałam. Jednak niewiele znaczyło to dla mnie osobiście — aż do pewnego gorączkowego, niezapomnianego wieczoru.
Mieszkaliśmy na farmie na południu stanu Michigan wraz z dwójką naszych małych dzieci i moją starszą już matką. Był późny listopad, a mąż wyjechał służbowo do Nowego Jorku. Spadły więc na mnie wszystkie ciężkie prace związane z codziennym obrządkiem naszej trzody mlecznej. Na dodatek, wszyscy oprócz mnie zachorowali na grypę żołądkową. Pomiędzy nawrotami biegunki i wymiotów moich domowników, próbowałam robić na farmie wszystko, co konieczne. Biegałam więc przez cały dzień tam i z powrotem od domu do obory.
Wieczorem wyczerpana położyłam dzieci spać. Wtedy jednak moja mama spadła z łóżka i nie mogła wstać. Pobiegłam jej na pomoc. Podniosłam ją z trudem i ułożyłam z powrotem na łóżku. Jednak kilka chwil później znowu usłyszałam głuchy odgłos i krzyk z sypialni mamy. Cała nerwowa scena rozegrała się na nowo.
Wcześniej tego wieczoru umieściłam ciężarną jałówkę w osobnej zagrodzie. Teraz, gdy wszyscy, łącznie z kotem, poszli już spać, postanowiłam sprawdzić, co się z nią dzieje. Akcja porodowa powoli postępowała naprzód. Cielenie się trwa czasami kilka godzin, postanowiłam więc wrócić do domu i spróbować zasnąć. Nastawiłam budzik, żeby zajrzeć do obory za dwie godziny.
Przewracałam się w łóżku na wszystkie strony, dopóki nie usłyszałam budzika. Naciągnęłam dżinsy na koszulę i poszłam do obory. Nic się jeszcze nie działo, więc wróciłam do łóżka. Po kolejnej bezsennej godzinie znowu obejrzałam jałówkę. Wreszcie zaczął się trudny poród i ukazały się raciczki cielęcia. Przy każdym parciu jałówki, ciągnęłam za nie, ale po upływie pół godziny nie było żadnych postępów. Kolejne pół godziny i dalej nic! Jałówka była już wyczerpana i ja również.
W końcu zaczęłam płakać. Czułam się samotna, bezradna i wyczerpana. Byłam wprawdzie wierząca i praktykująca, czerpałam siłę z wiary, ale wtedy doszłam do kresu możliwości — fizycznych, psychicznych i duchowych. „Ja już nie mogę, Boże” — pomyślałam. Była to modlitwa o pomoc. Moje wołanie nie wyrażało się w słowach, ale wychodziło z samego dna duszy — błaganie stworzenia skierowane do Stworzyciela.
W tej właśnie chwili, przez łzy, zobaczyłam jasne światło. Podniosłam głowę i aż wstrzymałam oddech na widok rozświetlającej niebo zorzy polarnej. Wokół mnie, w ciemności, falowały róże, zielenie, żółcie i błękity. Przez trzydzieści minut z zabłoconego boksu oglądałam ten niezwykły cud natury, podziwiając dzieło Boga Stwórcy. Natychmiast opuściło mnie znużenie i ból. Czułam — nie, wiedziałam — że Emmanuel jest ze mną w tych chłodnych godzinach przed świtem. Odpowiedział na moją modlitwę
i dodał mi siły, żebym mogła iść dalej.
Jeden ostatni wysiłek jałówki, ostatnie moje pociągnięcie i cielę przyszło na świat. Drugi raz tej nocy ogarnął mnie zachwyt nad Bożym stworzeniem. Zaprowadziłam krowę i cielę do czystej zagrody i dopilnowałam, żeby zaczęło ssać. Kiedy wreszcie dotarłam do domu, zaczęło się już rozwidniać. Nie spałam całą noc, ale dwa cuda, które oglądałam i miałam w nich swój udział, dodały mi energii.
W pełnym świetle dnia mój zachwyt ustąpił logicznemu myśleniu. Jeszcze raz przeanalizowałam w pamięci świetlany spektakl. Aurora borealis, czyli zorza polarna, pojawia się, gdy cząstki emitowane przez słońce zderzają się z gazami nad powierzchnią Ziemi. Na niebie widać wówczas wiele różnobarwnych świateł, poruszających się wskutek interakcji pola magnetycznego Ziemi z wiatrem słonecznym. Jest to proste zjawisko fizyczne. Kiedy znalazłam naukowe uzasadnienie doświadczenia minionej nocy, Bóg automatycznie zszedł na dalszy plan.
Tego samego dnia zadzwoniłam do koleżanki, która pracowała na nocnej zmianie. Zapytałam ją, czy widziała, jak piękna były zorza polarna tej nocy. Zaprzeczyła, przypuszczając, że światła miasta zakłóciły widoczność. Inni znajomi mówili podobne rzeczy. Nikt oprócz mnie nie widział tej zorzy.
Pamiętając dokładnie, co widziałam, zadzwoniłam do planetarium przy Uniwersytecie Stanowym Michigan. Mój rozmówca, pracownik Wydziału Astronomii, zamilkł, gdy usłyszał, co widziałam. Kiedy się wreszcie odezwał, jego słowa były dla mnie szokiem: „Tej nocy nie było żadnej zorzy polarnej. Jedyne, co zarejestrowały nasze teleskopy, to kilkakrotny deszcz meteorytów”.
Kiedy odłożyłam słuchawkę, uświadomiłam sobie, że poprzedniej nocy doświadczyłam obecności Boga. On tam był! On zawsze jest „Bogiem z nami”, w radości i w bólu, w ciemności i świetle.
Teraz ilekroć widzę zorzę polarną, przypominam sobie, że Bóg jest ze mną, aby mnie podtrzymywać i dodawać sił. Łatwo jest przeoczyć Jego obecność w świecie wokół nas, kiedy jesteśmy zbyt zajęci czy rozproszeni. Ale Jezus mówi nam: „Oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28,20).
opr. ab/ab